Ludzie z "Armenii" zaczynają mówić

"Armenia" - to kryptonim podziemnej struktury kierowanej przez Wojciecha Stawiszyńskiego w stanie wojennym, od połowy 1982 r. do czerwca 1989 r. O jej istnieniu wiedziało jedynie kilka osób ze ścisłego Kierownictwa Regionu Mazowsze, charakterystycznej nazwy nigdy nie wymieniono w prasie konspiracyjnej. "Armenia" prowadziła bieżącą działalność konspiracyjną, ale utrzymywała przy tym zdublowane ogniwa, gotowe w przypadku aresztowania Kierownictwa i zlikwidowania istniejących kanałów łączności, do natychmiastowego ich zastąpienia; uruchomiła takowe m.in. po aresztowaniu Z. Bujaka w maju 1986 r. Ze względu na postawione i wykonywane zadania "Armenia" była - jak to określił prof. Andrzej Friszke w "Solidarności Podziemnej" - "konspiracją w konspiracji".

W skład "Armenii" wchodziła m.in. Grupa Specjalna, którą - jeśli w ogóle ktoś wspomina - to jako grupę ulotową, albo jako część "Solidarnych". Dotychczas żaden z członków Grupy niczego nie dementował, a tym bardziej nie ujawniał rzeczywistej działalności. Dziś wiadomo, że był to błąd - fakty z przeszłości zaczynają ulegać zapomnieniu, a ludzie odchodzić na wieczną wartę. Dlatego więc, przez pamięć dla nieżyjących, a ku przestrodze młodych - Grupa Specjalna "Armenii" zaczyna mówić. Nie o wszystkim. Niektóre sprawy podobno nie ulegają przedawnieniu.

Memento:

Współczesna ulica Warszawy, ekipa TV, redaktorka zadaje przypadkowym przechodniom pytanie:

- "Czy pamięta pan/pani, kiedy został wprowadzony stan wojenny?"

Odpowiedź zniesmaczonego 15-16-latka:

- A CO MNIE TO OBCHODZI !!!".

 

NASZA DROGA DO SW

Potwierdzamy to, co napisali na swojej stronie internetowej koledzy z "Alternatywy": w stanie wojennym na terenie Warszawy istniało kilka autonomicznych grup Solidarności Walczącej, które nie stworzyły jednolitej struktury organizacyjnej. Działały samodzielnie. Przykładem tego jest nasza grupa, która nie utrzymywała kontaktów z "Alternatywą", choć wiedziała o jej istnieniu. Powodem tego była przyjęta w 1983 r. i stosowana do końca żelazna zasada: dla bezpieczeństwa - jak najmniej kontaktów zewnętrznych. Może był to błąd.

Grupa istniała od dawna, była zwarta, zdeterminowana i dobrze zorganizowana. Najpierw wchodziła w skład KPMS, potem weszła do najbardziej utajnionej struktury Regionu Mazowsze o kryptonimie "Armenia". Jednak w miarę upływu lat, wobec coraz bardziej ujawniającej się uległości kierownictwa "S" wobec ówczesnych władz, grupa zaczęła przesuwać środek ciężkości działania w kierunku środowisk utrzymujących dotychczasowy twardy kurs, a więc w kierunku SW. Pomógł nam w tym legendarny Adam Borowski w drugiej połowie 1986 r. Adam polecił człowieka z redakcji "Horyzontu", od którego odbieraliśmy prasę i przesyłki z Wrocławia, ale głównym kontaktem stał się Poznań w osobie Macieja Frankiewicza. Wkrótce otrzymaliśmy bezpośredni namiar na Jadwigę Chmielowską z Katowic i Piotra Jaworskiego z Łodzi. I tak zostało. Nadal niby podlegaliśmy pod Region i wykonywaliśmy jego zlecenia, ale duchowo byliśmy już gdzie indziej. Po 1987 r. nasi zwierzchnicy wiedzieli o podjętej współpracy i patrzyli na to przez palce. Skończyliśmy w czerwcu 1989 r. - jako Oddział SW Warszawa.

Bardzo serdecznie dziękujemy kolegom z Alternatywy za udostępnienie nam swojej strony. Wiemy, że zamieszczenie naszych relacji i fotografii kosztowało ich to wiele pracy. Mamy jednak nadzieję, że dzięki temu, stan wojenny przestanie być postrzegany jak film Sylwestra Chęcińskiego pt. Rozmowy Kontrolowane.


Co to była "Armenia" i skąd wzięła się w jej strukturze Grupa Specjalna?

"Armenia" to struktura Regionu Mazowsze zorganizowana przez Wojciecha Stawiszyńskiego ("Andrzeja Rudzkiego", "Romana Górnego") w stanie wojennym, w drugiej połowie 1982 r., jej działalność utrzymywana była w najgłębszej tajemnicy aż do czerwca 1989 r. O istnieniu i profilu "Armenii" wiedziało jedynie kilka osób ze ścisłego Kierownictwa Regionu, charakterystycznej nazwy nigdy nie wymieniono w prasie konspiracyjnej. Nazwa pochodziła od inicjałów pseudonimu Wojciecha Stawiszyńskiego: "Andrzej Rudzki" - A R - "Armenia". On sam wymyślił ją w ułamku sekundy, na czyjeś pytanie o kryptonim nowej struktury. "Armenię" cechował wysoki stopień zorganizowania, posiadała niezależną łączność. Powstała, po pierwsze w celu prowadzenia bieżącej działalności bezpośredniej, po drugie, do działań w sytuacjach ekstremalnych. Niezależnie od tego utrzymywała tajne ogniwa, gotowe w przypadku aresztowania Kierownictwa Regionu, a w konsekwencji zlikwidowania struktur i kanałów łączności, do ich zastąpienia, co miało miejsce m.in. w 1986 r. Ze względu na postawione i wykonywane zadania, "Armenia" była - jak to określił prof. Andrzej Friszke - "konspiracją w konspiracji". Działa na terenie Mazowsza, ale jej członkowie pełnili też funkcje łączników kierowanych do innych Regionów.

W ścisły skład "Armenii" wchodził:

- zespół naukowców technicznych o kryptonimie "Kwadrat",

- zespół analityków socjologów ("Zespół"),

- zespół gospodarczy ("Zegar"),

- komórka socjalna (KSA),

- Grupa Specjalna (GS) - od jesieni 1983,

- również od jesieni 1983 r. - autonomicznie - "Radio Solidarność".

Jak ważną strukturą dla Kierownictwa Regionu była "Armenia", dowodzą zdania zawarte w zachowanej w zespole dokumentów Regionu instrukcji Wiktora Kulerskiego ("Samuela"), wysłanej 24 czerwca 1986 r. do Wojciecha Stawiszyńskiego (wówczas "Andrzeja"); instrukcja zalecała wycofanie ludzi "Armenii" z akcji bezpośrednich - ulicznych, emisyjnych itp. - i kierowanie ich do "podstawowego zadania", jakim było wówczas wsparcie planowanych strajków sierpniowych: "(.) Oszczędzaj swoje struktury" - pisał "Samuel". - " Pamiętaj, że Armenia jest teraz podstawą działania regionu i tylko tych ludzi i materiały, które będą potrzebne do wykonania tego podstawowego zadania, możesz wydzielić do tych akcji bezpośrednich (.). Jeśli jest to niemożliwe, to nie możesz nic wystawić do akcji bezpośrednich i musisz je [akcje] pozostawić innym strukturom".

 

Grupa Specjalna "Armenia" (GS "A")

Grupa Specjalna znalazła się w "Armenii" jesienią 1983 r. - doszlusowała do jej składu jako zorganizowany zespół ludzi istniejący od kilkunastu miesięcy. Grupa dołączyła mając za sobą dramatyczne przejścia z przełomu 1982/1983 r. Wówczas - jeszcze w strukturze o nazwie Komitet Porozumienia Międzyzakładowego "S" (KPMS) - otrzymała potężne uderzenie z strony SB, skutkujące ofiarą śmiertelną, aresztowaniem i uwięzieniem dziesięciu ludzi. W lakonicznych przekazach można natknąć się na mylną informację, iż po owym uderzeniu Grupa przestała istnieć z powodu rozpadu.

Nie rozpadła się - istniała dalej, jedynie zmniejszyła stan osobowy. Skupiła ludzi jeszcze bardziej zdeterminowanych, gotowych do kolejnych działań i dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności znalazła się w "Armenii". Okazuje się jednak, że mimo redukcji składu do zaledwie kilkunastu osób, odtworzenie jej dziejów wcale nie jest proste. Paradoksalnie, powodem tego zjawiska jest fakt wykonania przez Grupę w latach 1982-1989 ogromnej liczby różnego typu akcji, przy jednoczesnym braku ich dokumentowania - nikt bowiem ze zrozumiałych względów nie tworzył wówczas dzienników ani kronik. Stąd, wiele dat i faktów - właśnie ze względu na wielokrotność akcji i ich liczbę - uległo pomieszaniu lub zatarciu. Stąd też, jak dotychczas, chronologiczne i pełne przedstawienie wysiłku GS "A" nie jest możliwe.

W świetle tego, prezentacji działań Grupy można dokonać tylko w sposób pobieżny, wyłącznie na podstawie takiego stanu ludzkiej pamięci, jaka pozostała - wybiórczej, sprzecznej, do tego w tle niechętnej. Trzeba podkreślić, że większość członków nie chciała wracać pamięcią do ówczesnych lat i składać relacji z tego, co czyniła. Niektórzy w ogóle, mimo solennych zapewnień, być może z powodu zbyt silnych przeżyć osobistych, nie napisali ani słowa. Inni, z powodu złożenia informacji lakonicznych, musieli być wielokrotnie monitowani i dodatkowo przepytywani. Zbieranie faktów w umowną całość, konfrontowanie ich i przekuwanie na obraz działań, stanęły nawet w pewnym momencie pod znakiem zapytania. Niewiele pomogła przygotowana ankieta rozesłana do wszystkich ludzi nie tylko z Grupy Specjalnej, ale i całej struktury "A".

Zbieranie relacji należało rozpocząć na gorąco, już w 1989 r., ale po sławetnym czerwcu ludzie pragnęli ochłonąć z napięcia, raz na zawsze wyjść z podziemia i rozpocząć normalne życie. Wtedy jednak przyszedł czas refleksji i szacowania strat poniesionych w życiu prywatnym. Okazało się, że niektórzy nie mają domów, rodzin, pokończonych studiów, ciągłości pracy, doświadczeń zawodowych... Okazało się również, że w zamian, wielu ma zrujnowane zdrowie i nadszarpniętą psychikę; niejeden nie ułożył życia do chwili obecnej. Do tego wszystkiego, w kolejnych latach, niechęć do sięgania pamięcią wstecz wzrastała. Często było to spowodowane dużym rozczarowaniem i uczuciem zmarnowania wysiłku ludzi konspiracji późniejszą postawą wielu byłych liderów "S" jako polityków, a także obawą przed "kombatanctwem".

***

Stan wojenny rozpoczął się 13 grudnia 1981 r. i w rzeczywistości trwał do połowy 1989 r. Od tego czasu ukazała się zaledwie niewielka liczba publikacji poświęconych konspiracji, te zaś, które są, zawierają wiele błędów i nieścisłości. Brak jest na ten temat wiarygodnych filmów, spektakli teatralnych i audycji radiowych. W wyniku tego, obraz wysiłku podziemia jest wypaczany - nawet celowo. Młodsze pokolenia najczęściej nie wiedzą czym był ów stan wojenny, dlaczego został wprowadzony i z jak wielką potęgą mierzyła się konspiracja - wystarczy przejrzeć internet. Młodzież w ogóle nie kojarzy określeń: ubecja, buda, suka, ogon i łapanka. Nie widziała bestialstwa zomowców, brutalności milicji, bezwzględności ubeków. Nie wie, jak ogromne przeżycia towarzyszyły ludziom w czasie akcji specjalnych, emisji audycji radiowych lub transportowaniu nakładów prasy. Nie zdaje sobie sprawy, jak wysokie wyroki więzienia za to groziły. Młodzi żyją w zupełnie innym świecie. Wydaje im się, że człowiek miał wówczas jakieś prawa; stan ich wiedzy o zbrodniczym systemie jest przerażająco niski.

Aby więc wysiłek podziemnej Solidarności został zrozumiany i nie ulegał zatarciu, powinniśmy o tym wszystkim głośno mówić - mimo późniejszych rozczarowań i zawodów. Powinniśmy wrócić do lat, gdy tylko szeptano o pacyfikacji zakładów, o poległych górnikach, pobitych kolegach, aresztowanych znajomych; wspominać o dniach, gdy na ulicach rozbrzmiewał huk wystrzałów, a krzyk ludzki i wycie syren dobiegały ze wszystkich stron; tłumaczyć, jak smakował gaz z gwiżdżących UGŁ-ów, przywołać uczucia bezsilności, determinacji i woli dalszego oporu; opisać radosne obrazy, gdy po radiowym sygnale "Siekiera, motyka..." Warszawa migała światłami mieszkań. Przy okazji warto przypomnieć, kto i w jaki sposób denuncjował sąsiadów.

Niżej prezentowany materiał jest daleko niepełny, ale będzie uzupełniany na bieżąco. Zgodnie z założeniami, początkowo złożą się nań relacje i wspomnienia konspiratorów, potem zostanie on skonfrontowany z dokumentami IPN. Należy mieć nadzieję, że w każdym etapie przyczyni się do rozszerzenia wiedzy nie tylko o "Armenii", ale i o warszawskiej Solidarności Walczącej.

Dotychczas, pisemne i ustne relacje złożyli: szef struktury "Roman Górny" - Wojciech Stawiszyński (wraz z pakietem dokumentów) oraz (alfabetycznie, pseudonimami): "Anka" - Natalia Bryżko, "Czarny" - Andrzej Ziółkowski, "Dratwa" - Marek Gajek, "Generał" - Marek Harasiuk, "Jakubik" - Piotr Jakubicz, "Janek" - Wojciech Szuliński, "Kolbe" - Andrzej Alama, "Marines" - Jacek Nieszczerzewicz, "Michał" - Michał Kirpluk, "Młody" - Marek Nieszczerzewicz, "Paweł" - Piotr Sobolewski, "Radek" - Maciej Żukowski, "Robert" - Robert Przytuła i "Suchy" - Waldemar Różycki.

 

Część Pierwsza - Grupa Specjalna w KPMS

Grupa była tworzona od wiosny 1982 r. w ramach wyżej wspomnianego KPMS. Powołano ją w celach specjalnych - z nazwą Grupa Specjalna - wykraczających poza zwykłą działalność konspiracyjną. Zbudowana została i była prowadzona przez Waldemara Różyckiego ("Suchego") oraz zastępcę Marka Harasiuka ("Generała"). Kontakt z KPMS "Suchy utrzymywał poprzez Jacka Juzwę ("Grzegorza"). Całość składała się z kilku samorzutnie utworzonych grup dzielnicowych lub środowiskowych z młodzieży akademickiej, robotniczej i licealnej, zwanych sekcjami.

Były to sekcje:

- wolska Marka Gajka ("Dratwy"), następnie Andrzeja Kołodziejskiego ("Jędrka", "Kołodzieja"),

- żoliborska Janusza Kamińskiego ("Bartka"),

- grochowska (prawidłowo: z Saskiej Kępy) Macieja Robakowskiego ("Kiesego"), później Macieja Żukowskiego ("Radka"),

- praska Piotra Jakubicza ("Jakubika", "Jakuba"),

- mokotowska Piotra Jabłonowskiego ("Piotrasa II"),

- Andrzeja Ziółkowskiego ("Czarnego"),

- dokooptowana we wrześniu 1982 r. grupka Andrzeja Kuncewicza ("Hiszpana").

Grupa, jak na owe czasy posiadała sprawnie zorganizowaną łączność i dość dobre zaplecze lokalowe. Jej działalność wspierała Hanna Górecka ("Horpyna") oraz łączniczki: Beata Cembrzyńska ("Stokrotka"), Małgorzata Drynio ("Magda") i "Baśka"; kolejna, Elżbieta Rozesłaniec ("Modliszka") doszła we wrześniu 1982 r. Roboczy punkt kontaktowy Marka Harasiuka "Generała" prowadziła Joanna Jarco ("Joanna") przy ul. Śniadeckich 20, zaś główny punkt kontaktowy dla sekcyjnych i KPMS - Jadwiga Kryńska ("Jadwiga") w bloku przy ul. Bolesławieckiej 22.

Niezależnie od nich, sama sekcja "Czarnego" współpracowała z właścicielami pięciu lokali, to jest: z Teresą Gajewską ("Teresą") zamieszkałą w bloku przy ul. Solec 83, "Panią Henią" (nazwisko do ustalenia) w kamienicy przy ul. Koszykowej, małżeństwem, Anną i Bogdanem Rowińskim w willi przy ul. Czarnieckiego w Konstancinie, "Anusią" w willi przy ul. Szelągowskiej 27 i Małgorzatą Zyberk-Plater ("Hrabiną") w wieżowcu na Pradze Północ przy ul. Turmonckiej 19.

Spotkania sekcyjnych z Waldemarem Różyckim ("Suchym") generalnie ustawiane były poprzez wrzucanie zaszyfrowanych komunikatów do tzw. martwych skrzynek w blokach mieszkalnych i ten system z powodzeniem funkcjonował aż do jesieni 1983 r. Jedna z takowych znajdowała się w gazomierzu na klatce schodowej przy ul. Namysłowskiej 12 (kontakt z "Czarnym"), kolejna pod gablotą z listą lokatorów przy ul. Darwina 18 (kontakt z "Jakubikiem"), następna przy ul. Wandy 15 (kontakt z "Kiesym"), inna przy ul. Zwycięzców 4c (z "Radkiem") - również na klatkach schodowych. Jeszcze inna - skrzynka "Dratwy" - mieściła się w windzie bloku przy Lazurowej 6 (wcześniej przy ul. Koszuta). Również w windzie, w bloku przy ul Kołowej (róg Gościeradowskiej) znajdowała się wewnętrzna skrzynka sekcji praskiej, z której sygnały odbierał Piotr Sobolewski "Paweł". Wszystkie komunikaty szyfrował 20-letni Marek Harasiuk ("Generał"), student Wydziału Prawa Uniwersytetu Warszawskiego, uczestnik strajków studenckich NSZ w 1981 r. Komunikaty roznosiły łączniczki, odczytanie zawartych w nich treści umożliwiał klucz w postaci określonej książki, którą otrzymał od "Suchego" każdy uprawniony.

Szef Grupy Specjalnej KPMS Waldemar Różycki ("Suchy") w 1982 r. był studentem Wydziału Prawa UW. Mieszkał w Wołominie, podobnie, jak "Generał" uczestniczył w strajkach, był w tzw. "Legionie Porządkowym", posiadał duże zdolności organizacyjne. Już w latach siedemdziesiątych miał dojście do biuletynów KOR i innej prasy niepodległościowej. Wprowadzenie stanu wojennego skwitował stwierdzeniem: "Bóg dał wojnę" - i od razu przystąpił do działania: zbierał ludzi i środki, głównie w miejscu zamieszkania i na UW. Od pierwszych dni przywoził z Warszawy ulotki, kolportował je wraz ze znajomymi, rozrzucał po ulicach, rozklejał gdzie się dało i malował napisy. Nieco później wraz z "Kurczakiem" i "Hrabią" zdarł z dachu strzeżonego budynku komitetu partii czerwoną flagę i wywiesił Solidarnościową - "Hrabia" wszedł na dach po piorunochronie. Po wpadce dwóch zaprzyjaźnionych studentów UW na ulotkowaniu, "Suchy" wymusił na przewodniczącym wydziału POP i SZSP wypisanie pozytywnych opinii, przesądzających o uwolnieniu aresztowanych. Nieprzerwanie budował ogniwa, rozkręcał robotę, ale przede wszystkim na miejscu, w Wołominie. Na Warszawę spoglądał z nieufnością mówiąc, że "(.) idzie stamtąd wszelki smród". A jednak po nawiązaniu kontaktu z KPMS, w lutym/marcu 1982 r. poprowadził tworzoną Grupę Specjalną, scalaną z ww. środowisk. Co charakterystyczne, nigdy nie dowodził ludźmi "z domu", nie wyznaczał im zadań, a potem nie obserwował akcji z daleka. Wprost przeciwnie - osobiście brał udział w wielu przedsięwzięciach, najtrudniejsze zadania brał na siebie. Nie marnował czasu - sypał ulotki nawet w drodze do domu; przy samym dworcu Wileńskim zrobił to co najmniej pięć-sześć razy. "Cały czas coś się działo" - kwitował działalność po dwudziestu siedmiu latach.

Prowadzący sekcję praską Piotr Jakubicz ("Jakub", "Jakubik") poznał "Suchego" w czasie strajków studenckich na UW. Studiowali na tym samym wydziale, w Wołominie mieli wspólnych znajomych, m.in. Dariusza K. i Juliusza K. (brak zgody na ujawnienie nazwisk). Do zbieranej sekcji weszli kolejni studenci z innych uczelni, głównie z Politechniki Warszawskiej, koledzy "Jakuba" z praskiego podwórka, tj.: Tadeusz Gawłowicz ("Tadek"), Zbigniew Brzeziński ("Benek") i Michał Kirpluk ("Michał"). Dokooptowali do nich koledzy "Michała" z liceum i studiów: Piotr Sobolewski ("Paweł") z PW, Paweł Sokołowski ("Baron") z SGPiS i Grzegorz Jaworski ("Czesio", "Grześ") z UW. Niezależnie od działania, sekcja tworzyła bibliotekę z wydawnictw II obiegu. "Jakubik" był jednocześnie kolegą Marka Gajka "Dratwy" z miejsca zamieszkania i lat szkolnych, toteż w pierwszych tygodniach stanu wojennego od razu polecił go "Suchemu".

"Dratwa" już od kilku lat mieszkał na Woli. Po rozmowie z "Jakubikiem" natychmiast wszedł w skład Grupy wraz z zespołem ludzi, tworząc osobną sekcję wolską. Ukończył sławne III LO im gen. J. Sowińskiego, był niezwykle energicznym człowiekiem. W sierpniu 1980 r., będąc na wybrzeżu na wakacjach, przypadkowo natrafił na strajk w Stoczni Gdańskiej, który spotęgował u niego wolę dalszego działania: założył wraz z Piotrem Iwanieckim ("Pietrasem") patriotyczną nieformalną grupę "Organizacja Polski Niepodległej", jednak swój staż konspiracyjny zaczynał wcześniej, w marcu 1980 r.; wraz z kolegami, "Pietrasem" i "Jędrkiem" rzucał wówczas antywyborcze ulotki "Głosu" pod kościołem przy ul. Brygadzistów na Jelonkach. Latem 1982 r. członkowie jego sekcji przeszli 5-dniowe szkolenie w Jastrowie k. Złotowa, obejmujące zorganizowany kurs samoobrony; znalazł się tam również "Suchy" i trzy łączniczki. Kurs być może bardziej był potrzebny dla zintegrowania szeregów, niż dla konieczności poznawania zasłon przed ciosami zomowskich pałek. W praktyce, "Dratwa" wprowadził do Grupy również sekcję mokotowską Piotra Jabłonowskiego ("Piotrsa II") i był za nią odpowiedzialny. Jak wspominał po latach, odłączył ją od struktury w sierpniu 1982 r., ale "Suchy" zaprzeczył temu - twierdził, że ze składu odszedł tylko "Piotras II", zaś jego dwaj ludzie pozostali. "Dratwa", jak i początkowo "Suchy", był przeciwnikiem kierowania ludzi do ochrony demonstracji i walk ulicznych, preferował błyskawiczne akcje specjalne. Być może dlatego tworząca się Grupa nie uczestniczyła an block w manifestacji 1 maja i w walkach 3 maja 1982 r., choć mimo zakazu wielu ludzi i tak wzięło w nich udział - indywidualnie i nie tylko z sekcji "Dratwy". Do zespołu wolskiego wchodzili m.in.: Andrzej Kołodziejski ("Jędrek", "Kołodziej"), Marek Grzesiuk ("Maciek"), Janusz Kamiński ("Bartek") i "Grzegorz". Pierwsze ulotki sypali w lutym (?) 1982 r. z bloku przy ul. Dymińskiej 3; zbierali papier offsetowy i opatrunki.

Również Andrzej Ziółkowski "Czarny" nie był nowicjuszem. W Grupie "Suchego" był najstarszy - w 1982 r. miał 26 lat. Po przejściach w wojsku w 1979 r. od razu odreagował służbę odwetem w postaci wsparcia środowiska Andrzeja Czumy. Od niego otrzymywał prasę do kolportażu, zwrotnie dostarczał materiały poligraficzne i papier, wrzucał składy do druku na ul. Ząbkowską do Lidii Mroziuk "Lidii" i odbierał gotowe, sypał ulotki (także antywyborcze w marcu 1980 r.), malował kotwice Polski Walczącej i napisy na murach "Katyń 1940". Przy jednym z nich, w 1980 r. został nakryty i zatrzymany - wraz czterema innymi osobami, w tym z Jolantą Mandes ("Jolką") i Zbigniewem Dziubińskim ("Zbyszkiem"); wszyscy byli przesłuchiwani w komisariacie przy ul. Jezuickiej 1/3 i tamże "Czarny" po raz pierwszy dostał po twarzy. Po wprowadzeniu stanu wojennego, żelazne reguły konspiracji wpajali weń byli żołnierze batalionu "Parasol", przede wszystkim Wiesław Kuszner "Granat". W pierwszym odruchu, we dwóch, z Witoldem Piwońskim ("Witoldem"), wykonali gumowe stemple z "gapą" i kotwicą Polski Walczącej, i znaczyli nimi obwieszczenia WRON-y. 17 grudnia "Czarny" był w zaatakowanym tłumie na Krakowskim Przedmieściu, wyrwał się z obławy zszokowany i wściekły, że ludzie nie mieli żadnych szans obrony - jednak wówczas jeszcze nie było mowy o jakichkolwiek kontrakcjach. W niedzielę 20 grudnia pojechał na Żoliborz i przywiózł na Pragę (tramwajem) stary uszkodzony powielacz, z naprawą którego "Witold" męczył się jeszcze kilka tygodni. Wobec tego "Czarny" zorganizował w Konstancinie punkt powielania komunikatów na maszynach do pisania, w którym pracowały dwie ww. osoby - Anna i Bogdan Rowińscy. Komunikaty i odezwy na błękitnych bibułach, w tym informacje o poległych w Gdańsku, rzucał z "Witoldem" pod kościołem Św. Marcina na Piwnej i rozdawał w kościele Św. Anny na Krakowskim Przedmieściu. W tych dniach też zmusił właściciela pracowni grawerskiej przy ul. Rutkowskiego (ob. Chmielnej) do usunięcia z witryny sklepowej odznaki pamiątkowej ZOMO, grożąc rozbiciem szyby - i tak się zaczęło. W sekcji "Czarnego" znaleźli się: Witold Piwoński ("Witold") oraz pracownicy jednej z drukarni, Tadeusz Świątkowski ("Tadek-Świątek"), "Blondyn" i offset" (nazwiska trudne do ustalenia, jeden z nich Dąbrowski?) oraz Andrzej Alama ("Kolbe"); ten ostatni wyróżniał się szczególną wolą działania. W Grupie przez cały czas stanowił z "Czarnym" niezwykle zgrany tandem. We trzech (z "Tadkiem-Świątkiem") brali udział w demonstracji 3 maja na pl. Zamkowym, byli na Kanonii, znaleźli się w zablokowanej Katedrze. "Czarny" codziennie utrzymywał kontakt z "Panią Henią" z redakcji "Niezależności" (i Wydawnictwa "Arkady") i stąd zawsze miał świeżą prasę. Później nie raz ratował ją i jej znajomych z różnych opresji.

Szef sekcji grochowskiej Maciej Robakowski "Kiesy" - jak "Suchy", "Generał" i "Jakubik" - był studentem Wydziału Prawa UW; stąd się znali. Jego zespół składał się z uczniów klas maturalnych i absolwentów IV Liceum Ogólnokształcącego im. A. Mickiewicza z ul. Saskiej 59 oraz pobliskich szkół średnich. Byli to m.in.: Maciej Żukowski ("Radek"), Wojciech Szuliński "Janek", Andrzej Sypuła ("Jędruś), Natalia Bryżko ("Anka") Adam Mielczarek, Adam Pogódka (?), Paweł Porucznik (?) Marzena Kielak oraz Katarzyna Wróbel. "Anka" zapamiętała, że już 13 grudnia 1981 r. kilka z wymienionych osób samorzutnie rozklejało na Saskiej Kępie pierwsze oświadczenia "S" wzywające do oporu; były one własnoręcznie powielane, przepisywane z oryginałów przyniesionych z miasta. "Radek" twierdził w relacji, że 15 i 16 grudnia razem kleili ulotki z informacją o demonstracji 17 grudnia. W początkach stycznia 1982 r. "Anka" otrzymała od kogoś wiadomość, by środowisko wstrzymało spontaniczne akcje do czasu wejścia w zorganizowaną strukturę. Pierwsze spotkanie organizacyjne miało miejsce w lokalu w okolicach ul. Bema i Kasprzaka, być może prowadził je "Dratwa". "Kiesy" wraz z Adamem Mielczarkiem przeszli niebawem do redakcji KOS-a.

***

Tymczasem ludzie wstępujący do podziemnych struktur "S" nie podejmowali działań w spokojnej próżni, a w samym epicentrum stanu wojennego. Warszawa była zablokowana ze wszystkich stron, do miasta można było wjechać wyłącznie ze specjalną przepustką, na wszystkich drogach wylotowych stały umocnione rogatki ze szlabanami. Dzień i noc niemal każde większe skrzyżowanie było obstawione wojskiem, podobnie dworce, urzędy i gmachy publiczne; po obu stronach mostów ustawiono zapory przeciwpancerne i stanowiska strzeleckie obłożone workami z piaskiem. Często widoczne były długie kolumny samochodów ("suk", "bud" i "lodówek"), jadące z wyciem syren i błyskami niebieskich świateł. Ulice były bez przerwy kontrolowane przez patrole wojska, ORMO, ROMO i ZOMO z bronią maszynową, wszędzie krążyły oznakowane i nieoznakowane radiowozy, pojazdy wojskowe oraz kołowe i gąsienicowe wozy pancerne; 14 grudnia Wisłostradą weszła do Warszawy kilometrowa kolumna czołgów. Nieustannie legitymowano, agresywnie przeszukiwano zawartość toreb, teczek, plecaków i pakunków, rewidowano setki prywatnych i państwowych samochodów. Zatrzymywano autobusy i tramwaje, urządzano zbiorowe kontrole pasażerów, uporczywie poszukiwano ulotek i prasy, ścigano działaczy podziemia. Podejrzanych i poszukiwanych zdejmowano z ulic, wywlekano ich z mieszkań i z pojazdów, brutalnie wrzucano do radiowozów. W dzielnicach urządzano kotły i łapanki.

Trudno było poruszać się po mieście, tym bardziej z kompromitującymi materiałami. Początkowo w ogóle nie było łączności telefonicznej, później była ona kontrolowana, listy i przesyłki pocztowe również znajdowały się pod nadzorem. W grudniu i styczniu temperatura spadła do minus dwudziestu kilku stopni, ziemię pokrywała grupa warstwa śniegu i lodu. Obowiązywała godzina milicyjna (22.00 - 06.00), na budynkach i słupach ogłoszeniowych wisiały proklamacje wprowadzenia stanu wojennego - ludziom grożono śmiercią. Więzienia, areszty i miejsca internowania były wypełnione, działy się tam dantejskie sceny. Ponad wszystkim krążyły wieści o spacyfikowanych zakładach, o broniących się robotnikach, zabitych górnikach i mieszkańcach Gdańska.

***

A jednak... Spontaniczne działania ludzi zmieniały się z tygodnia na tydzień w zorganizowany opór. Wielu członków przyszłej Grupy Specjalnej KPMS od razu w grudniu-styczniu wsparło bieżącą działalność ad hoc powstających struktur - gdzie kto trafił - i trudno się temu dziwić. Tuż po uderzeniu w "Solidarność" ludzie gorączkowo szukali kontaktów, aby tylko mieć możliwość prowadzenia walki zorganizowanej, albo też sami organizowali opór - jak "Suchy" w Wołominie. Dzięki niemu powstała tam cała siatka prowadząca pełną działalność konspiracyjną na wszystkich możliwych płaszczyznach.

Sekcja "Czarnego" niejako z marszu trafiła do ogniw Ruchu Młodej Polski i w ten sposób, de facto długo - do końca 1983 r. - wykonywała podwójną robotę. W RMP zajmowała się kolportażem i przerzutami nakładów prasy, transportowaniem materiałów poligraficznych, ukrywaniem nadchodzącego sprzętu z zagranicy i ewakuowaniem zagrożonych magazynów - zaś w szeregach GS KPMS działała na ulicach miasta. Pierwszą akcją po nawiązaniu kontaktu z "Suchym" (via Janusz Odziemkowski "Janusz"- "Joanna"-"Generał") było sypanie ulotek z wieżowca przy d. ul. Marchlewskiego. Poszły wówczas (12 kwietnia 1982 r.) ulotki informacyjne o próbie technicznej Radia "S" na falach UKF. Niezależnie od tego, czterech ludzi z sekcji pracowało w drukarni i mimo ostrego nadzoru ubeków nad załogą, prowadziło wewnętrzny sabotaż. Wiele partii drukowanych tam "Dzienników Ustaw" i "Monitorów" było potajemnie sygnowanych hasłami "Solidarności", albo wychodziło z ukrytymi wadami. Regułą też było, że zakład opuszczały dziesiątki ryz papieru i kilogramów farby drukarskiej na potrzeby podziemia, a kilkakrotnie nawet i części zamienne do offsetów. Wszystko to trafiało do "Pani Heni" z redakcji Niezależności, albo do RMP. Czynem, którego nie mogli sobie odmówić na własnym podwórku było wywieszenie na dachu zakładu dużych rozmiarów flagi "Solidarności". W drukarni zawsze były ulotki i prasa konspiracyjna.

Podobnie "Dratwa" wspominał o nieformalnych działaniach niektórych swoich ludzi. Z jego współczesnej ustnej relacji wynika, że zawarł układ z tzw. grupą "Waldeczaków", w skutek którego w ramach koleżeńskiej pomocy od wiosny 1982 r., sekcja wolska, żoliborska i grochowska, nie raz wspierała ją przy ulotkowaniu - i odwrotnie.

Również ludzie z sekcji praskiej działali w znanym sobie środowisku. Michał Kirpluk ("Michał") i Piotr Sobolewski ("Paweł") nawiązali kontakt ze strukturami "S" Instytutu Badań Jądrowych, w ramach których drukowali ulotki oraz pismo "W okopach". Wkrótce w ramach struktur "Inco-Veritas" (przedsiębiorstwo PAX-u) wspierali wydanie pisma "Słowo Podziemne". "Michał" rozpoczynał działalność drukarską od pisania na matrycach foliowych i powielania tekstów na powielaczu, potem opanował sitodruk, a następnie wypracował dojście do profesjonalnych offsetów. Całe zaplecze lokalowe, zaopatrzenie drukarskie i transport materiałów oraz gotowych "wyrobów" zapewniali we dwóch, korzystając z pomocy wielu osób, którzy np. udostępniali własne lokale do drukowania i także wiele ryzykowali.

***

Jasne jest, że mimo powołania Grupy "Suchego" do zadań specjalnych, rozpoczęła ona od akcji ulotowych, które w początkach stanu wojennego należały do robót niezwykle niebezpiecznych, grożących ogromnymi konsekwencjami - o czym dziś się nie pamięta i lekceważy. Masowe sypania ulotek odbywały się najczęściej z wysokich bloków; pierwsze masówki chyba były związane z wezwaniem ludzi do manifestacji 1 maja 1982 r. Ale wkrótce, równolegle z koordynowanym sypaniem ulotek przez wszystkie sekcje jednocześnie, kolportażem prasy i wszelkimi innymi robotami "na uboczu", przyszedł czas na akcje o większym ciężarze gatunkowym.

20 sierpnia 1982 r. około dziesięciu ludzi osłaniało robotniczą manifestację w Ursusie. Podzieleni na dwa zespoły - "Suchy", "Generał", "Dratwa", "Kołodziej" "Maciej", "Grzegorz" oraz "Czarny", "Witold" i "Tadek-Świątek", zatrzymali dwie różne kolumny pojazdów milicji za pomocą wylanych na jezdnię dziesiątków litrów oleju. Dali tym samym czas manifestantom do opuszczenia miejsca zgromadzenia. Z jednej strony Ursusa otwarty tunel natychmiast zablokował zatrzymany autobus komunikacji miejskiej, z drugiej, na zakręcie pod wiaduktem kolejowym, jadąca przed kolumną ciężarówka ZIŁ wypadła z jezdni, tak samo zresztą, jak czołowy motocyklista. Co prawda Zbigniew Bujak skomentował później tę akcję (na stronach "Konspiry" i to nieściśle) jako niezbyt udaną, ale wykonawcy z Grupy wiedzieli swoje. Zwłaszcza część sekcji "Czarnego" doświadczyła naocznie, jak groźną bronią może być umiejętnie rozlana substancja na asfalcie.

Równocześnie "Czarny" z "Generałem" - mimo memento po złapaniu w lutym 1982 r. Roberta Chechłacza z PAK/DK za usiłowanie zdobycia broni - przymierzali się do zdjęcia wartownika pod chińską ambasadą w celu przechwycenia pistoletu maszynowego PPS, a w szerszym gronie Grupy planowali zdobycie kilku AK-47 z Muzeum Wojska Polskiego.

Potrzeba posiadania broni w celach obronnych była podyktowana uczuciem bezsilności wobec wyprowadzonej na ulice potęgi militarnej wroga oraz widzianego na co dzień bestialstwa milicjantów. Chyba większość w Grupie była świadkami scen tak mrożących krew w żyłach, znajdowała się nieraz w epicentrach wydarzeń nakręconych przez ZOMO do takiego stopnia, że w każdej chwili spodziewała się ofiar śmiertelnych. Większość zdawała sobie sprawę, że granica wytrzymałości ludzi otoczonych na ulicach ze wszystkich stron, ostrzeliwanych granatami, bitych pałami, gniecionych samochodami, doprowadzanych tym samym do ostateczności, jest niezwykle krucha. Wiedziała, że zomowcy są zdolni do wszystkiego, ale czują się silni i bezpieczni dotąd, dopóki ludzie opuszczający kościół po mszy skandują hasła, śpiewają pieśni, a po uderzeniu ratują się ucieczką. Tymczasem każdy z zomowców był wyposażony nie tylko w pałę szturmową i tarczę, ale i najczęściej w AK-47 z pełnym magazynkiem ostrzej amunicji. Wystarczyło, aby któryś w amoku rozbijania tłumu wpadł w szał - co i tak często się zdarzało - i chwycił za broń palną. Wystarczyłoby też, gdyby któryś, choćby przez moment, czułby zagrożenie własnej osoby.

Co więcej, ludzie z Grupy - mając zakodowaną pamięć zabitych w Poznaniu w 1956 r., w Gdańsku, Gdyni i Elblągu w 1970, a szczególności ofiary śmiertelne zaledwie sprzed kilku miesięcy - z Gdańska i katowickiej kopalni "Wujek" - nie chcieli dać się po prostu wystrzelać. Wiele zaś wówczas wskazywało, że następne strzały mogą paść w każdej chwili - i padły - 31 sierpnia w Lubinie. Strzelali bandyci z NOMO (Nieetatowych Oddziałów MO) z grup rajdujących (polujących) po mieście, z zimną bezwzględnością, masowo, zarówno z daleka, jak i z bliska - nawet z odległości kilku metrów 1) . Rozpraszani ludzie - co wynika z ich relacji - byli ścigani samochodami, niektórzy taranowani od tyłu, strzelano im w plecy. W Lubinie padły wówczas zabite trzy lub cztery osoby, a co najmniej kilkanaście zostało rannych.

W świetle więc ówczesnych wydarzeń, chęć posiadania broni była uzasadniona, bo fakty prób chociażby miażdżenia ludzi samochodami miały miejsce również w Warszawie. W takiej sytuacji znaleźli się m.in. "Kolbe" i "Czarny" na błoniach nad Wisłą i na ul. Starej, na których ratowali się ucieczką przed taranującym ich UAZ-em; byli też świadkami wjeżdżania "lodówek" w zwarty tłum na rogu Miodowej i Krakowskiego Przedmieścia.

W ogóle warto przypomnieć, że pierwsza demonstracja w Warszawie odbyła się 17 grudnia 1981 r. Była zapowiedziana wcześniej, na ówczesnym placu Zwycięstwa, jeszcze przed 13 grudnia w celu zamanifestowania jedności Związku. Mimo wprowadzenia stanu wojennego i konsekwencji grożących za udział w "zbiegowiskach", zamiennie - z powodu obstawienia placu Zwycięstwa przez wozy pancerne i licznie patrole - tłumy ludzi nagle pojawiły się przed pobliskim kościołem Św. Krzyża (o 17.00?). Nagle, ponieważ zdeterminowani uczestnicy nie mieli możliwości wcześniejszego gromadzenia się z powodu intensywnego legitymowania na Krakowskim Przedmieściu. Patrole zostały wycofane dopiero z chwilą pojawienia się setek osób, które dotarły na zbiórkę 2) wychodząc z głębi okolicznych ulic niemal jednocześnie; łącznie zebrało się tam ok. dwóch tysięcy (?) ludzi.

Dzień ten stanowił pierwszą pokazówkę sił "porządkowych" na ulicach Warszawy. Po ok. półgodzinnej (?) manifestacji, intonowaniu hymnu i skandowaniu haseł "S", tłum został zaatakowany i brutalnie rozbity. Z powodu zablokowania ulicy z obu stron, ludzie próbowali ratować się odwrotem do kościoła, ale zomowcy prawdopodobnie wpadli również i do środka.

Koniecznie należy też przypomnieć, że w owych latach na ulice miast - oprócz wojska - wyprowadzono wszystkie istniejące w PRL formacje mundurowe: Milicję Obywatelską (MO), Zmotoryzowane Oddziały Milicji Obywatelskiej (ZOMO), Rezerwowe Odziały Milicji Obywatelskiej (ROMO) i Ochotniczą Rezerwę Milicji Obywatelskiej (ORMO). Z wyjątkiem pułków manewrowych ROMO wszystkie one zapisały się w pamięci jako jednakowo agresywne. W czasie rozbijania demonstracji, zarówno zawodowi milicjanci, jak i zomowcy, tak samo bestialsko katowali ludzi i tak samo brutalnie polowali na manifestantów. Także nie było różnicy w reakcjach jednych i drugich na widok rzucanych ulotek, naklejanych plakatów, rozwieszanych transparentów i ustawianych "gadałek" - wszyscy jednakowo fanatycznie próbowali chwytać "sprawców".

Milicjanci dobrze zakodowali się w pamięci, gdy wygarniali ludzi ze środków komunikacji miejskiej i jak ochoczo przeszukiwali bagażniki pojazdów - nawet ci z ruchu drogowego. Współczesne twierdzenia więc, że "zwykli" milicjanci nie mieli nic wspólnego ze stanem wojennym, graniczą ze skrajną naiwnością. Nie kto inny przecież - jak oni - strzelali 31 sierpnia 1982 r. w Lubinie ostrą amunicją i nie kto inny urządził miastu krwawy wtorek. Każdy milicjant zresztą rozpoczynał karierę od unitarki w WOP w Gubinie i 2-letniej "służby zasadniczej" w ZOMO. Każdy dobrze wiedział, że i tak zawsze w pierwszej kolejności będzie bronił ustroju - ślubując "(...) służyć wiernie Socjalistycznej Ojczyźnie - Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej, Narodowi Polskiemu i Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej..."

Druga manifestacja - 1 maja 1982 r. - jako jedyna w stanie wojennym w Warszawie - zakończyła się bezkonfliktowo. Władze zdawały sobie sprawę, że pacyfikacja Starego Miasta zakłóci oficjalny pochód na Śródmieściu i nie reagowały uderzeniem. Tłumy maszerujące po mszy w Katedrze umiejętnie skierowano na błonia nad Wisłą, po czym umożliwiono ludziom rozejście się do domów.

Ale kolejna wielotysięczna demonstracja 3 maja na placu Zamkowym, po uderzeniu ZOMO, przerodziła w starcia na ulicach dużej części miasta. Demonstrantów zaatakowano od czoła z Krakowskiego Przedmieścia, z tyłu od pałacu ślubów i z boku od Kanonii. Wtedy to uwidoczniło się całe bestialstwo zomowców i zezwierzęcenie do tego stopnia, że nawet trudno je charakteryzować. Ten, kto nie miał przed sobą uzbrojonych bandytów w szarych mundurach, nawet w najśmielszych wyobrażeniach nie przypuszcza, do czego byli zdolni. Wiedzą to przede wszystkim ci, którzy przeszli piekło rozbijanych demonstracji i pracownicy zakładów, którzy przeżyli grudniowe pacyfikacje. I jedni i drudzy byli świadkami scen przypominających zbydlęcenie gestapowców. Nieprzypadkowo zresztą tłumy ludzi na ulicach skandowały na widok ZOMO podstawowe hasło: - "ge-sta-po! - ge-sta-po!". Trzeba było widzieć tę wściekłą furię oprawców, kierowaną przeciw młodzieży, ludziom starszym i dzieciom - to tłuczenie pałami, kopanie butami i wleczenie kobiet za włosy po asfalcie.

3 maja 1982 r., po spacyfikowaniu Starego Miasta, po interwencji proboszcza, wydano zgodę na "rozładowanie" katedry, w której znalazła się odcięta od innych 2-3-tysięczna masa ludzi; było wśród nich wielu poranionych, poturbowanych i zagazowanych, którym udzielano doraźnej pomocy w nawie głównej. Wszystkim pozwolono wyjść z kościoła dopiero po kilku godzinach, długą zwartą kolumną, tę zaś skierowano na nadwiślańskie błonia. Wzdłuż ul. Świętojańskiej, Celnej i Brzozowej, po obu stronach jezdni, stały szeregi zomowców i milicjantów, niektórzy z psami; owczarki alzackie rwały się do ludzi. Co chwilę wyszarpywano kogoś z kolumny, bito pałami i wleczono do suk ustawionych w górnej części ul. Brzozowej. Zaiste, były to obrazy Warszawy niemal z lat okupacji hitlerowskiej. Sam ten fragment ówczesnych wydarzeń świadczy aż nadto, czym było ZOMO. "Czarny" szedł w tym pochodzie z kawałkiem biało-czerwonej flagi, ukrytym na plecach.

10 listopada 1982 r. - w rocznicę zalegalizowania NSZZ "S" - odbyła się jeszcze jedna demonstracja, ale jej przebiegu nikt z Grupy nie zapamiętał.

Wracając do obu zamiarów zdobycia broni na wszelki wypadek - zostały one zarzucone. Śladowy sygnał o planach pod ambasadą dotarł do agenta SB o imieniu "Krystian" (ochrona natychmiast została wzmocniona podwójnie), zaś po sprawdzeniu informacji, że w Muzeum WP wszystkie egzemplarze broni współczesnej są pozbawione cech bojowych (przewiercone lufy), przygotowania do obu przedsięwzięć przerwano.

***

Na dwa dni przed demonstracją 31 sierpnia 1982 r. "Czarny" i "Witek" pobrali z punktu "Jadwigi" Kryńskiej kilkadziesiąt (ok. 30 szt.) samozapalających butelek z benzyną, zapakowali je w dwie walizy i przewieźli taksówką na naszpikowane patrolami Stare Miasto, na strych kamienicy Nowomiejska 1 (butelki były przygotowane przez kogoś innego). W świetle spodziewanych walk ulicznych miały one być użyte w sytuacjach ekstremalnych, to jest tylko po otwarciu ognia z broni palnej przez zomowców. Tego dnia "Witold" nie wytrzymał napięcia nerwowego i po akcji poprosił o zwolnienie z "pierwszej linii" - ciężar gatunkowy roboty okazał się dlań zbyt duży. Sprawność otrzymanych środków obronnych sprawdził "Czarny" w lesie w rejonie węzła kolejowego Warszawa-Praga, rzucając dwie wydzielone butelki o ceglany mur starego cmentarza - samozapłon nie był dopracowany; należało liczyć się z koniecznością zapalania ładunków w sposób klasyczny.

Tuż przed demonstracją cała sekcja praska (30 sierpnia?) otrzymała polecenie zablokowania torów wjazdowych zajezdni tramwajowej przy ul. Kawęczyńskiej (poprzez zagwożdżenie zwrotnic śrubami dużej średnicy), ale akcja została odwołana.

Najprawdopodobniej tegoż samego dnia "Kiesy" i Katarzyna Wróbel z Grochowa zostali zatrzymani na klejeniu ulotek - trudno dziś stwierdzić, jakie ponieśli konsekwencje. Ulotki wzywające do udziału w demonstracji sypała też "Anka" z "Radkiem", m.in. na Saskiej Kępie, Grochowie, Śródmieściu i na Mokotowie. W jednym z wieżowców przy ul. Puławskiej przeżyli chwile napięcia, bowiem (.) mechanizm - podpalany sznurek (tzw. lont) wysunął się nam z rąk i znaczna część ulotek wysypała się na klatkę schodową" - wspominała "Anka". Od wpadki uratowała ich szybka reakcja. - "Wtedy mieliśmy sporo akcji ulotowych (.), również pisanie na murach i plakatowanie. Radek zasłynął wielkim napisem na pawilonie spożywczym przy ul. Saskiej".

31 sierpnia 1982 r. w starciach ulicznych z ZOMO uczestniczył 12-osobowy skład Grupy, walcząc na Nowym i Starym Mieście, Mariensztacie i nieopodal Krakowskiego Przedmieścia, m.in. wciągając w zasadzkę i doprowadzając do zderzenia dwóch samochodów na ul. Mostowej, w tym UAZ-a z wyrzutnią granatów. W skutek tego ludzie zostali ostrzelani pociskami z rakietnic, ale szczęśliwie nikt z nich nie został trafiony (race rozgrzewały się do kilkuset stopni C). Na moście Śląsko-Dąbrowskim Grupa namierzyła "sukę" milicyjną, jednak zgodnie z wyraźną instrukcją KPMS-u zaniechała ataku, ponieważ samochód należał do służby ruchu drogowego; z tych samych powodów odpuściła milicjantowi na wiadukcie Pancera. Na Mariensztacie prowokowała do otwartej walki pluton ZOMO, który na widok zorganizowanej i zdecydowanej grupy cofnął się (!) z południowej linii rynku w kierunku ul. Bednarskiej, ale ostrzelał ją z rakietnic. W kwartale ulic: Krakowskie-Bednarska-Dolna, Grupa kilkakrotnie próbowała wciągać w zasadzki krążące patrole, w wyniku ofensywności była bezpośrednio rozpoznawana przez załogę śmigłowca i w konsekwencji przyduszana do ziemi falą powietrza. W przeciwieństwie do "Czarnego" i "Kolbego", tego faktu nie zarejestrował w pamięci sam "Suchy", ale w zamian przypominał w ustnej relacji, że już na samym początku działania, "Generał" rzucał kolce przeciwsamochodowe pod "Mostowem". W walkach tego dnia uczestniczyli: "Suchy", "Generał", "Dratwa", "Czarny", "Kolbe", "Hrabia", "Jędrek" i kilku innych, których nazwiska są do ustalenia.

Niezależnie od zmontowanego zespołu, na ulicach miasta znaleźli się też i inni członkowie Grupy, w tym na pewno z sekcji "Radka"" i "Jakubika". Pierwszy zapamiętał, że działali wzdłuż ul. Marszałkowskiej, od pl. Konstytucji do d. pl. Dzierżyńskiego ("Anka" przypomniała, że po jednej z gonitw, kryjówki użyczyli im lokatorzy któregoś z mieszkań przy pl. Konstytucji). Drugi wspominał, że sekcja nie dokooptowała do "Suchego" z powodu spóźnienia się na miejsce zbiórki pod mostem Gdańskim. Z tego powodu samodzielnie dotarła tylko do kamiennych schodów pod kościołem św. Anny, potem w wyniku blokady pl. Zamkowego wycofała się mostem Śląsko-Dąbrowskim na drugą stronę Wisły. Tam, jak relacjonował "Paweł", na ul. Targowej obrzucała kamieniami rajdujące kolumny milicji.

20 września 1982 r., po dokonanym rozpoznaniu obiektu przez "Panamę" i "Horpynę" oraz po kilku przymiarkach, "Dratwa" i "Generał", w odwecie za wysokie grzywny wymierzane złapanym uczestnikom demonstracji, wrzucili do pomieszczeń Kolegium Orzekającego przy ul. Żurawiej granat UGŁ-200 (w chwili zakończenia urzędowania). Niezależnie od piorunującego efektu gazowego, obaj wycofujący się słyszeli za sobą ogłuszający gwizd odpalonego granatu i szereg detonacji (?). Wybuch wywołał tak wielki szok i zaskoczenie ochrony, że nikt nie zdążył wszcząć alarmu, ani podjąć akcji pościgowej. Mimo wszystko, po powrocie do domu "Dratwa" na wszelki wypadek spalił kurtkę, w której wtargnął do kolegium. Warto wspomnieć, że po tego typu robotach ludziom niezwykle trudno było utrzymać nerwy na wodzy i opuszczać miejsca zdarzenia krokami zwykłego przechodnia. A jednak wycofywali się spokojnie, nie dając po sobie poznać, że mają cokolwiek wspólnego z daną akcją.

28 września 1982 r. część składu Grupy uczestniczyła w zabezpieczeniu akcji wmurowania tablicy pamiątkowej poświeconej Ofiarom stanu wojennego - zorganizowanej przez inną grupę - na murach obronnych Starego Miasta. Według wspomnień "Generała", ludzie "Suchego" obstawiali róg Krakowskiego Przedmieścia i Miodowej, ale w praktyce nikt nic więcej nie pamięta. "Radek" zanotował jedynie, że jego sekcja brała udział w jakiejś akcji z tablicą. Najlepiej utkwiła ona w pamięci "Czarnego" i "Kolbego" głównie z powodu długiego bezowocnego tkwienia w jednym miejscu. Wówczas zebrana cała sekcja miała blokować ewentualny wjazd interweniującej kolumny ZOMO ślimakiem ul. Karowej na Krakowskie Przedmieście. Mimo trwania ludzi w pełnej gotowości przez co najmniej dwie godziny (z paczkami stalowych kolców w torbach!), nikt nie pokwapił się, aby odwołać ich z ulicy. Odeszli dopiero wówczas, gdy w pobliżu przypałętał się zdziwiony "Generał", że tyle czasu stoją na pozycji.

29 października 1982 r. "Suchy", "Generał, "Jakubik", "Radek", "Czarny" i dodatkowo "Kolbe", wykonało długo przygotowywany zamach na jedyny wówczas otwarty, reżimowy teatr "Syrena" przy ul. Litewskiej. Zagazowali salę, scenę i korytarze, doprowadzając do zerwania spektaklu. Odwetem na teatr Grupa po raz kolejny podniosła na nogi warszawską ubecję, straż pożarną i inne służby. Ostatnie spotkania i przygotowania uczestników akcji odbyły się w lokalu "Joanny" przy ul. Śniadeckich 20. Stamtąd też udali się do teatru pieszo w garniturach tak, aby nie korzystać z szatni, uderzenie wykonali po zakończeniu przerwy, tuż przed rozpoczęciem drugiego aktu. Głównymi wykonawcami byli: "Suchy", "Generał", "Jakubik" i "Radek", rzucając fiolki z kwasem masłowym na scenę i podłogę; "Czarny" stanowił obstawę z miotaczem gazu, "Kolbe" tkwił jako pomocnik-obserwator pozostawiony przed teatrem. Przydał się jako "straż tylna", gdy "Generał" w czasie odwrotu do "Joanny" zgubił (!) na ulicy legitymację studencką - nie zabezpieczył kieszeni agrafką; "Suchy" w czasie odskoku ze środka teatru skręcił nogę.

***

Wspomniane akcje oraz wydarzenia uliczne odbywały się w określonych odcinkach czasowych, ale nie świadczy to o fakcie, że przerwy miedzy nimi były wolne od działania. Przeciwnie, udział we wszelkich przedsięwzięciach był skutkiem wytężonej pracy organizacyjnej, w tym "Suchego", "Generała", "Horpyny", "Dratwy" i "Czarnego". Poświęcali wiele czasu na przygotowania, pracowali po pięć-dziesięć godzin dziennie, zarówno na punktach kontaktowych, jak i na mieście. Odbywali spotkania, omawiali akcje, dobierali ludzi, zabiegali o sprzęt, jeździli na wywiady i wizje lokalne. Wielokrotnie rozpatrywali warianty działania, ustalali szczegóły, ważyli szanse, zabezpieczali tyły. Obciążenie obowiązkami było ogromne, ale wszelkie roboty traktowali z dużą powagą. Nikt niczego nie robił dla przygody i fantazji. Nie rozmawiano o tym głośno, ale prawdopodobnie wszyscy w Grupie zdawali sobie sprawę, że do domu można było nie powrócić nie tylko z akcji lub walki ulicznej.

Toteż ludzie starali się kontrolować działania, bo nieustannie poruszali się po kruchym gruncie ścisłej konspiracji. Nawet przypadkowe zatrzymanie człowieka z plikiem ulotek kwalifikowało go jako groźnego przestępcę, a cóż dopiero osobnika z granatem w torbie, paczką kolców w siatce lub miotaczem gazowym w kieszeni. "Suchy", "Dratwa" i "Czarny" nie raz wymieniali uwagi, że ich ruchliwość może kiedyś wzbudzić czyjąś uwagę, poskutkować rozpoznaniem ogniw i aresztowaniem członków całej Grupy - donosicieli bowiem i doświadczonych funkcjonariuszy w rozpracowywaniu podziemia nie brakowało. Przypominali wszystkim do znudzenia, że nigdy nie wolno lekceważyć przeciwnika, i że nawet w czasie montowania akcji należy zachowywać daleko idącą ostrożność. Uczulali, że aby wychwycić ewentualne namierzanie, przez cały czas każdy powinien zwracać uwagę na wszystko to, co się wokół niego dzieje.

W tym celu, w czasie podróży po mieście, ludzie powinni obserwować zachowanie pasażerów w środkach komunikacji, jadące i stojące samochody, przechodniów, a szczególnie idące od niechcenia typy z przodu, z boków i za plecami. Powinni na pamięć znać wozy sąsiadów z własnego podwórka, lustrować listonoszy, inkasentów i innych osobników na klatkach schodowych. Słowem - powinni nieustannie uważać na "czystość" na ulicach, w obcych budynkach i w swoim miejscu zamieszkania. Wskazane było, by przed i po spotkaniach kluczyli po mieście, starali się przechodzić przez "filtry" w postaci bram i podwórek z zakazem ruchu kołowego, dokładnie sprawdzali "samotność". Dobrze było znać katakumby Śródmieścia, Starego Miasta lub starej Pragi z niezliczoną liczbą bram i wewnętrznym przejść w kamienicach, aby w razie zagrożenia próbować odciąć "ogon" i alarmować swoich. Zawsze też należało łazić lewą stroną ulicy tak, aby mieć obok siebie strumień samochodów jadący z przeciwka - utrudniając w ten sposób nagłe wciągnięcie do radiowozu podjeżdżającego z tyłu.

Mimo chęci zachowywania zasad "BHP", większości sytuacji i tak nie dało się przewidzieć, bo o losie konspiratorów często decydował przypadek. W styczniu-lutym 1982 r. wychodzący z pracy z drugiej zmiany "Czarny" dążył przez Powiśle do "Granata" na ul. Mokotowską 63 i wpakował się w sam środek obławy 2) . A szedł obłożony ulotkami jak kukła chochoła, dodatkową porcję niósł w zewnętrznej kieszeni torby. Zanim dostrzegł błyski hełmów w parku pod Muzeum WP, usłyszał za plecami szczęk przeładowywanej broni i rozkaz założenia rąk na głowę. Uratowały go szybkie i pewne odpowiedzi na stawiane pytania oraz ciemność późnego wieczora. Przeszukujący torbę żołnierze nie dostrzegli, że jej klapa otwierana na zewnątrz przykrywa kieszeń z zawartością i po chwili puścili go wolno. Nie przyszło im do głowy rewidować całej sylwetki najprawdopodobniej dlatego, że byli żołnierzami - spotkanie z milicją zakończyło by się znacznie gorzej. Innym razem "Czarny" został zatrzymany na ul. Świętokrzyskiej z sążnistym wałem do offsetu w torbie, znowu przez żołnierzy. Dla zamaskowania ładunku niósł jednak kilka szerokich wałków malarskich, uchwytów i pędzli ławkowych, wszystko razem zawinięte w pochlapany farbą fartuch roboczy. Z tego powodu zawartość torby nie wzbudzała podejrzeń rewidujących, ponownie być może dlatego, że nie byli milicjantami.

Latem 1982 r. ustrzegła go przed "ogonem" sąsiadka Wanda S., była więźniarka Pawiaka ("Byli - pytali - uważaj - pilnują"). Wskazała ubecki samochód na podwórku, dzięki temu "Czarny" sprawdził mieszkanie, niepostrzeżenie opuścił blok przejściem w piwnicach i zawiadomił ogniwa. Gdy następnego dnia rano po prostu stawił się w pracy 3) - samochód odwołano. Czuł jednak dyskretną obserwację w zakładzie, potem podwieszony "ogon" spostrzegł po południu na ul. Targowej. Znając Pragę podprowadził dwóch ubeków okrężną drogą na ul. Brzeską, zniknął w bramie (Brzeska 7), dodatkowo syknął o pomoc do dwóch stojących w bramie tubylców ("Pomóżcie - psy za mną idą!" ) i znalazł się w podwórkach. Gdy ponownie wpadł na ul. Targową, nie dostrzegł już nikogo.

***

"Generał" zapamiętał, że po akcji na teatr "Syrena" ktoś z KPMS powiedział z humorem: "Wy to jesteście takie Jamniki Wojny". I tak zostało. Ludziom z Grupy "Suchego" daleko było do "Psów Wojny" Friederica Forsyth'a, bo nikt ich nie werbował, nie zbroił i nie kazał obalać rządów w nieznanych krajach. Grupa była skromna, zebrała się sama i biła we własnej sprawie. "Generał" i "Czarny" śmieli się, że atakować obcego potrafi nie tylko wytresowane bydle postury wilka, bo pogryźć intruza, choćby i milczkiem, może i mały kundel - a cóż dopiero szlachetnej krwi myśliwski jamnik.

Jamnik jest wesoły, pojętny i nie lubi obcych. Z powodu małej postury nie porywa się na grubego zwierza, ale potrafi szybko schodzić do podziemia. Jest w stanie łapać w jamach lisy i borsuki, na ziemi może ganiać dziki i aportować ptactwo. Po 13 grudnia 1981 r. zwierz był na ulicach, w koszarach, w komitetach i w zakładach pracy. Mimo narzuconej roli ściganego, należało i samemu polować między innymi po to, by i druga strona nie czuła się bezpieczna.

Filozofia była prosta: wróg miał być nękany, nieustannie stawiany na nogi, bez przerwy wikłany w działania i non stop zagoniony. Należało go zmuszać do stałej czujności, wysyłania patroli, utrzymywania załóg w radiowozach. Ubecy, zomowcy i milicjanci powinni pełnić służby bez przerwy, w mrozy, upały i słoty, we wszystkie dni robocze, niedziele i święta. Mieli być pozbawieni życia prywatnego i rodzinnego, spokoju i wypoczynku. Mieli chodzić, jeździć, szukać, pisać sążniste raporty i sprawozdania. Kolaboranci mieli bać się o siebie, rodziny i dobra doczesne. Nie wolno im było czuć się bezpiecznie na ulicach, w zakładach pracy, ani w zacisznych mieszkaniach.

Każda rzucona ulotka, naklejony plakat, namalowany napis, pozostawiony krzyż, zawieszony transparent, postawiona gadałka, wybita szyba, zasmrodzony kolaborant albo cały obiekt, miały elektryzować służby, utrzymywać gotowość, siać niepokój i niepewność. Od 12 kwietnia 1982 r. każda zapowiedź Radia "S" miała stawiać na nogi ekipy poszukiwawcze i pelengacyjne.

W tym celu "Suchy", "Generał, "Dratwa" i "Czarny" opracowali listę przyszłych obiektów do zaatakowania. Po kolegium przy Żurawiej i teatrze "Syrena" wzięli pod lupę komitety partii: przy d. pl. Dzierżyńskiego, przy ul. Dąbrowszczaków 2, Grochowskiej 262 i Młynarskiej oraz posterunek MO przy Jezuickiej 1/3. Uważnie przyglądali się koszarom na Golędzinowie, a w szczególności milicyjnym warsztatom przy d. ul. Stalingradzkiej 70. Obserwacja dała nadspodziewane wyniki i przekonanie, że istnieje możliwość zaatakowania wszystkich budynków, nawet spalenia magazynów technicznych w koszarach ZOMO. Adresy zakonotowali na później, "na wszelki wypadek", gdyby zachodziła konieczność uderzenia w ramach bolesnego odwetu. A wróg był zdolny do wszystkiego i gotowy do eskalacji działań. Potwierdzały to zdobyte pod koniec 1982 r. wielogodzinne nagrania podsłuchu milicyjnego z akcji rozbijania demonstracji w Gdańsku, Warszawie i Wrocławiu. Rozkazy oficerów kierowane z głównych stanowisk dowodzenia, w dół, do podległych oddziałów ZOMO oraz meldunki i rozmowy prowadzone między nimi, ujawniały metody działań operacyjnych. Nie pozostawiały żadnych złudzeń, czego można było się spodziewać w przyszłości.

Trudno powiedzieć kto, kiedy i w jaki sposób dostarczył stacjonarną wojskową (kolejową?) radiostację z zasilaczem, anteną, dwoma radiotelefonami i ładowarką akumulatorów. Całość głęboko zadołował "Czarny" przynosząc zestaw od czasu do czasu do mieszkania w celu kontroli jego sprawności. Wówczas nawiązywał bardzo ostrożną łączność z "Grzesiem" z sekcji praskiej. Obaj, najpierw podczepiali pod sufitem antenę i dostrajali kanały, po czym "Grześ" z ukrytym radiotelefonem udawał się do domu. Zasięg posiadanej radiostacji był zadawalający - w ciasno zabudowanym terenie doskonale słyszeli się z odległości ok. 1,5 km. Maksymalnego zasięgu nie sprawdzali ze względów bezpieczeństwa. Z uwagi na gabaryty i ciężar, sama radiostacja nigdy nie została użyta, ale radiotelefony sprawdziły się w latach późniejszych, m.in. w akcji wprowadzenia w zasadzkę kolumny ZOMO.

Niezależnie od wszystkiego ludzie nieustannie sypali ulotki i nagminnie malowali hasła na murach. Sama tylko sekcja "Czarnego" - co wnika z ulotek zachowanych w archiwum - co najmniej dwukrotnie ulotkowała w sierpniu (apel RKW przed demonstracją 31.VIII), raz we wrześniu, pięć razy w październiku (przeciw nowym związkom), raz w listopadzie (rocznica niepodległości) i raz w grudniu (rocznica Grudnia). Wielogodzinne sypania przeprowadzała na Starym Mieście (z ręki, z bram), ale głównie na stacjach - Stadion, Powiśle, Śródmieście, Ochota - ulubionym efektownym sposobem, z ostatnich drzwi ruszającego pociągu. Końcowe partie ulotek skrupulatnie sypane były wieczorami w blokach przy ul. Stołecznej, Włościańskiej, Wysockiego i Toruńskiej. Bardzo często zdarzało się, gdy "Kolbe" i "Czarny" kończyli robić kolejny wieżowiec, pod pierwszy już podjeżdżał patrol interwencyjny - sprawcy i łowcy po prostu mijali się ze sobą.

Według "Suchego", najmłodsza wiekiem sekcja żoliborska "Bartka" sypała wówczas co tydzień (na przewieszkę, na lont), podobnie bez przerwy rzucano w Wołominie. O cotygodniowych sypaniach wspominał również z całym przekonaniem "Paweł" z Pragi, dodając, że na Targówku i Bródnie bez przerwy malowali hasła. Robili to nocą, pędzlami i sprejem, ten ostatni dostawali w dużych ilościach z IBJ; nieustannie był obmalowywany mur cmentarza Bródnowskiego. "Radkowcy" oklejali przy tym autobusy; pewnego razu w rejonie ul. Międzynarodowej wykonali monumentalny pionowy napis na wieżowcu, od parteru do dziesiątego piętra: "PZPR PRECZ".

Warto zaznaczyć, że akcje ulotkowe wykonywane przez poszczególne sekcje były koordynowane przez "Suchego" i odbywały się w kilku lub kilkunastu rejonach miasta na raz. Trudno powiedzieć kiedy, ale na pewno przed listopadem 1982 r., i to kilkakrotnie, ludzie zasypywali ulotkami i obklejali miasto plakatami z hasłem "Uwolnić Lecha!" oraz z wizerunkiem żółwia i słowami: "Budujemy socjalizm".

10 października - w "święto" MO i SB, sekcja "Czarnego" samodzielnie wykonała, przywiozła samochodem i postawiła przy kościele Św. Krzyża na Krakowskim Przedmieściu 1,5-metrowy krzyż brzozowy z tabliczką "Ofiarom represji władzy ludowej". 13 grudnia postawiła taki sam krzyż z zawieszonym kaskiem robotniczym i tabliczką "Ofiarom poległym w 1981 r." . Oba krzyże stały około godziny, za każdym razem, zanim przybywała ekipa likwidacyjna, leżały przy nich wiązanki kwiatów i płonęły znicze. Później, stawianie krzyży stało się zwyczajem sekcji, toteż i pojawiały się one przy każdej ważniejszej rocznicy narodowej (Katyń, 17 września, 11 listopada itp.).

Ale jednym z najbardziej absorbujących robót były akcje antykolaboracyjne. Nazwiska i adresy kandydatów do zrobienia spływały tak wprost z zakładów pracy, jak i z KPMS. W pierwszym przypadku adresy musiały być sprawdzane "merytorycznie" i "technicznie", co zabierało bardzo dużo czasu. Nieraz zachodziła konieczność podwieszenia klientowi ogona w celu rozpracowania jego miejsca zamieszkania. Robienie ich było stopniowane, w zależności od posiadanych "zasług": mogli dostać przesyłkę pocztową z fekaliami, zastać w bloku naklejone plakaty informacyjne, obmalowane farbą drzwi i okolice własnego mieszkania, totalnie zasmrodzone mieszkanie, ochlapany kwasem samochód lub rozbite szyby - albo zbiorczo wszystko razem. W połowie 1982 r. "Suchy" dostarczył dodatkowo niewielkie samoprzylepne naklejki z napisem "UBOL" i "Solidarność", które doskonale spełniały swoje zadanie.

Trzeba powiedzieć, że nie było takiego kolaboranta, który nie przeżył by wstrząsu nawet na widok samego napisu w rodzaju: UB-ek", SB-ek", "Kapuś". Były do tego też specjalnie drukowane plakaty z miejscem na nazwisko i adres delikwenta, rozklejane na całej klatce schodowej ("Korepetycje! - Specjalista ...... [imię i nazwisko] ... - uczy kolaboracji!"). Tym bardziej wpadał w szok po zbiorczym potraktowaniu, po malowankach, klejeniu i wstrzyknięciu do mieszkania kwasu masłowego. Natychmiast do każdego docierało, że nie jest bezimienny i bezkarny, że jego czyny są znane podziemiu i co gorsza - że jest osobiście zagrożony. Właśnie ów strach sprawiał, że kolaboranci cichli, robili się potulni, zaprzestawali procederu. W pracy po kryjomu brali środki uspakajające. Wiedzieli, że następnym razem mogą zapłacić wyższą cenę, z utratą zdrowia włącznie. Były to akcje celne i na pewno potrzebne.

Najbardziej dotkliwi byli szefowie zakładów, kierownicy działów i działacze partyjni, którzy z racji pełnionych funkcji mieli możliwość obserwowania pracowników na co dzień.

"(...) Informuję ob. Dyrektora o zaistniałym w dniu dzisiejszym, tj. 13 maja 1982 r. przestoju w pracy, jaki miał miejsce w zakładzie nr. 2 w godzinach 12.00 - 12.15" - donosił w notatce służbowej działacz partyjny z drukarni przy ul. Podchorążych 39. Meldował o przeprowadzonym na wezwanie Regionu 15-minutowym strajku. - "O godzinie 12.00 z inicjatywy ob. Janusza T...go zostały zatrzymane linotypy. O inicjatywie ob. T...go świadczy fakt, że tuż przed godz. 12-tą w/w przeszedł przez hale linotypów i np. przy linotypie nr 3 zawołał: - Włodek! - do pracującego kolegi linotypisty ob. Włodzimierza D...go.

Byłem tego świadkiem.

Linotypy nie były wyłączone lecz załoga linotypów nie pracowała. Wydałem polecenie ob. Ryszardowi W...wi, kierownikowi tego działu, aby wszedł i zapytał co jest powodem przestoju. Na to pytanie nie otrzymał od linotypistów żadnej odpowiedzi. O godz. 12.15 ruszyła w tym czasie produkcja.

W postoju brali udział: Zbigniew i Bożena D...scy, Włodzimierz D...ki, Jan K...ki, Andrzej G...c, Maria W...a i Janusz T...ki.

 

Podpisano: I sekretarz POP, Marek Zawadzki".

Mimo posiadania podobnie niezbitych dowodów denuncjacji ludzi, akcje antykolaboracyjne nie cieszyły się w Grupie dobrą marką. W 1982 r. przeprowadzono ich co najmniej siedem i za każdym razem wykonawcy wracali z robót z dużym niesmakiem. Już wówczas nie chcieli o nich rozmawiać, tym bardziej teraz, po niemal trzydziestu latach. Z tego powodu, dane kolaborantów, stopnie akcji, kolejność wykonania i uczestnicy, niestety, w większości przypadków ulegną zatarciu, pójdą w zapomnienie.

Przypomina się jedynie, że po zrobieniu jednego z mieszkań przy ul. Okopowej 14, Grzegorz Jaworski ("Grześ") z sekcji praskiej niechcąco zainfekował cały tramwaj: podczas przekładania pojemnika z zużytą strzykawką z kieszeni do torby, wyciekło z igły kilka ostatnich kropel kwasu masłowego. W konsekwencji, fetor natychmiast wygonił z wagonu wszystkich pasażerów, a była to tylko mikroskopijna dawka. Jaki efekt dawał pełny ładunek strzykawki skierowany w głąb mieszkania przed dziurkę od klucza lub przez wepchnięty do środka wizjer - można się tylko domyślać. Zdaje się też, że przed atakiem na ww. mieszkanie, jego właściciel najpierw został schlapany na ulicy kwasem siarkowym. Jego drogę do domu również należało prześledzić i ustalić, w którym miejscu ma być "ochrzczony"; w ten sam sposób został ujawniony adres zamieszkania.

W listopadzie 1982 r. sekcja praska zasmrodziła mieszkanie denuncjatora-dozorcy (ubeka?) w okolicach ul. Kopernika. Główny wykonawca akcji - "Paweł" - stwierdził w relacji, że "cieć" miał coś wspólnego z aresztowaniem Zbigniewa Romaszewskiego. Po wcześniejszej wizji lokalnej postanowiono wrzucić fiolkę przez często otwierane okno balkonowe. Czy ktoś pomagał "Pawłowi" wspiąć się na wysoki parter, czy też dokonał tego sam - nie pamięta. Nie wyklucza przy tym możliwości, że wrzucał do środka szklany ładunek na oczach zaskoczonych lokatorów, spożywających posiłek przy stole. "Michał" zapamiętał, że wówczas stał w ubezpieczeniu, a reszta malowała wnętrze klatki schodowej.

W czasie innej akcji, z powodu braku możliwości usunięcia opornego wizjera, nawet za pomocą młotka i śrubokręta, ludzie "Jakubika" wstrzyknęli całą zawartość strzykawki do porannej litrowej butelki mleka. Delikatnie zakapslowaną butelkę pozostawili pod ostrym kątem, dno opierając o wycieraczkę, a szyjkę o drzwi wejściowe mieszkania.

Lakoniczną informację udało się wydobyć od "Radka" z sekcji grochowskiej, który napisał, że "(...) jedną akcję zasmradzani zorganizowaliśmy chyba na ul. Międzynarodowej, z innej zrezygnowaliśmy tylko ze względu na stojący na balkonie wózek [gdzieś na Bemowie?]". Zaniechanie tej akcji dobrze pamiętał "Janek".

Pod koniec grudnia 1982 r. Grupa otrzymała polecenie zrobienia byłego ubeka Józefa Mackiewicza, który zadenuncjował ukrywającego się człowieka oraz Bożeny Kondalskiej za zwolnienie z pracy ponad czterdziestu "niepokornych" sędziów. Pierwszą robotę miała wykonać sekcja "Hiszpana", drugą "Generał" z dobraną obstawą - planował oblanie postaci farbą. Niestety, obie akcje nie zostały wykonane z powodu wpadki sekcji "Hiszpana".

***

Uderzenie przyszło 22 grudnia 1982 r. (środa). Najprawdopodobniej przypadkowo, w czasie namierzania Mackiewicza, w czasie kontroli ulicznej zostali zatrzymani wykonawcy planowanej akcji - Janusz i Sławomir Jędrychowie ("Listek" i "Tancerz"). Jeśli tak było - bowiem "Suchy" dopuszcza w swej ustnej relacji daleko inną wersję wydarzeń, a z Andrzejem Kuncewiczem ("Hiszpanem") do dziś brak kontaktu - nie mieli tyle szczęścia co "Czarny". Zatrzymania dokonali milicjanci, którzy znaleźli przy nich miotacze gazowe i w konsekwencji tego, obu natychmiast odwieźli na komendę.

Nie wiadomo, ile czasu trwało przesłuchanie, jak ono przebiegało oraz który z nich i kiedy posyłał szefa sekcji "Hiszpana", a także Marka Peca ("Kaprala"). Według analiz wydarzeń prowadzanych przez "Generała" - zatrzymany w nocy 29/30 grudnia (czwartek) bity "Kapral" ugiął się i ujawnił adres głównego punktu kontaktowego u "Jadwigi" Kryńskiej. Ubecy natychmiast pojechali na ul. Bolesławicką 22, przeprowadzili rewizję i zabrali "Jadwigę" na Mostowo.

"Jadwiga" była 40-letnią kobietą, miała córkę, zięcia i wnuczkę. Przeszła trudne przesłuchanie. Łamano Ją psychicznie, dręczono ostrym światłem lampy, kruszono wolę, straszono konsekwencjami, być może bito - milczała, nie ujawniła nikogo. Nie pomogły groźby aresztowania córki, odebrania wnuczki, zniszczenia rodziny - nie powiedziała ani słowa. Wyszła na wolność 1 stycznia 1983 r., po 48 godzinach zatrzymania (sobota).

Co zrozumiałe, "Jadwiga" czuła się źle, była zdruzgotana. Instynktownie ratowała się przed ewentualnym kolejnym zatrzymaniem udając się do wołomińskiego szpitala, w którym pracowała jako pielęgniarka. Tamże zgłosiła się 2 stycznia (niedziela) jako chora z objawami bólu jamy brzusznej, po zbadaniu została przyjęta na oddział chirurgiczny na piątym piętrze - otrzymała izolatkę. Wydawało się, że będzie bezpieczna.

Niestety, razem z "Jadwigą" ubecja zdjęła łączniczkę Elżbietę Rozesłanie ("Modliszkę"), mieszkającą z "Jadwigą" w tym samym lokalu. Ta, w ogniu pytań zeznała wszystko co wiedziała na pewno, a nawet to, czego się domyślała. Scharakteryzowała systemy łączności, ujawniła znane adresy martwych skrzynek, podała rysopisy ludzi. Utwierdziła ubeków w przekonaniu, że trafili nie na zwykłą strukturę konspiracyjną, ale na Grupę Specjalną.

W toku dalszych działań ubecy aresztowali kolejne łączniczki - Beatę Cembrzyńską ("Stokrotkę"), Małgorzatę Drynio ("Magdę") i "Baśkę" - uzyskując coraz więcej danych. Gorączkowo poszukiwali "Suchego" i "Generała", próbowali dotrzeć do sekcyjnych poprzez badanie rejonów martwych skrzynek - mimo Bożego Narodzenia - a może właśnie dlatego, że były święta. Na szczęście - bez powodzenia.

Tymczasem w ogniwach nie wiedziano o wsypie, ponieważ kontakty zawieszono do Nowego Roku. 3 stycznia 1983 r. (poniedziałek) "Suchy", "Generał" i prawdopodobnie także "Dratwa" spotkali się w Warszawie m.in. w celu omówienia konieczności zmiany kontaktów i to było ich ostatnie spotkanie - przed dramatem. "Suchego" złapali późnym wieczorem w domu w Wołominie. Dopadli go w dziewięciu, w ciemnej klatce schodowej, przystawili mu pistolet do głowy. Po przeszukaniu mieszkania znalazł się w komendzie stołecznej na Mostowie, tam, mimo rewizji osobistej, nadal miał przy sobie miotacz gazowy! Nie zdawał sobie sprawy, że w czasie, gdy ubecy montowali nań kocioł, "Jadwiga" Kryńska zakończyła życie.

Znaleziono Ją leżącą na chodniku, pod oknem szpitalnym, ze śmiertelnymi urazami, dwadzieścia minut po wieczornym obchodzie lekarskim. Nie wiadomo jak zginęła - albo popełniła samobójstwo wyskakując z piątego piętra budynku, albo rozpaczliwie próbowała ratować się przed kimś ucieczką, albo też została przez kogoś wyrzucona z okna. W izolatce nie było innych chorych, nie było świadków - tajemnicę śmierci zabrała ze sobą. "Dratwa" do dziś twierdzi z cała stanowczością, że "Jadwiga" została zamordowana, ale Suchy" zaprzecza jego tezie - przypuszcza, że popełniła samobójstwo. Wiedziała dużo - nie chciała sypać ludzi, a jednocześnie straszliwie bała się gróźb ubeków względem córki i wnuczki.

Wstępne kruszenie "Suchego" trwało dwie godziny, przesłuchanie ponad dwadzieścia; skończyło się wieczorem 4 stycznia (wtorek). Dostał się w ręce sześciu ubeków na czele z "porucznikiem Witoldem Jóźwiakiem". Przeszedł piekło bicia, przetrwał tortury, ale - jak i "Jadwiga" - nie wydał nikogo. Celowo grał na zwłokę w przekonaniu, że daje ludziom czas na zamrożenie kontaktów, zatarcie śladów lub na ucieczkę. Wiedział, że informacje o jego aresztowaniu błyskawicznie rozejdą się po Wołominie, dotrą do Warszawy i postawią wszystkich na nogi. I tak się stało. Wiadomości o aresztowaniu "Suchego" i śmierci "Jadwigi" przywiózł Dariusz K. lub Juliusz K. 4 stycznia rano. Jeden z nich natychmiast przekazał ją na UW "Jakubikowi, ten zaś powiadomił "Dratwę", ale obaj nie mieli możliwości pilnego ostrzeżenia "Generała". Właśnie działał na mieście, m.in. odbywał spotkanie z "Czarnym" na dworcu Wileńskim. Na punkt kontaktowy pod Kopernikiem przybył wieczorem, wspólnie opracowywali metodę powiadamiania innych. "Generał" pojechał do "Kaprala" w celu ostrzeżenia "Hiszpana", ale na miejscu dowiedział się, że ludzie z jego sekcji już są aresztowani - "Kapral" siedział w areszcie od kilku dni. Dotarło doń, że nastąpiła szeroko zakrojona wsypa, że powinien zamrozić działania, przerwać życiorys i zniknąć z miasta. Rano 6 stycznia (czwartek) uprzedził ojca, że nie wróci do domu. Zrobił to w ostatniej chwili, ubecy bowiem doszli do jego danych personalnych, wieczorem wpadli do mieszkania i założyli mu kocioł. W zasadzce siedzieli dwie doby - bez rezultatu. "Generał" dowiedział się o nalocie od ojca poprzez wcześniej umówione hasło telefoniczne. Ubecy byli wściekli. Nie złapali "Generała" w domu, a także dzień wcześniej na ulicy. "Suchy" bowiem ujawnił na drugim przesłuchaniu datę, godzinę i ostatnio ustalony kontakt na mieście, ale dobrze widział, że "Generał" tam nie przyjdzie (pod "Grubą Kaśkę"). Na wszelki wypadek jednak mylnie podał inną stronę ulicy niż faktycznie umówioną. Tak czy inaczej, wyjeżdżający z komendy ubecy chwytali za broń i grozili, że jeżeli w trakcie zdejmowania "Generała" "(...) któremuś coś się stanie, to żywy stąd nie wyjdzie". Wcześniej pokazywali mu fotografię nagiego ciała "Jadwigi" z charakterystyczną długą szramą po sekcji zwłok. "To przez was" - cynicznie stwierdzał "porucznik Jóźwiak" aby go złamać. Próbował wszystkiego - bezskutecznie. "Suchy" milczał. 7 stycznia rano (piątek) "Dratwa" i "Jakubik" odprowadzili "Generała" na ul. Wierzbową na spotkanie z "Grzegorzem" - KPMS zapewniał mu głęboką kryjówkę. "Generał" nie miał przy sobie nic, żadnych rzeczy osobistych. Na pożegnanie "Dratwa" dał mu czapkę i wszystkie posiadane pieniądze - 100 złotych.

Wieczorem "Dratwa" powiadamiał o sytuacji "Czarnego" i innych. Jako ostatniego, w kwietniu 1983 r. odnalazł "Radka".

Grupa nie zawiesiła działań - nawet na krótko.

***

Pierwsze spotkanie po dramacie miało miejsce 9 stycznia 1983 r. w kościele na pl. Grzybowskim (godz. 21.00). Na rozmowę z "Grzegorzem" z KPMS przyszli sekcyjni: Bartek", "Czarny", "Dratwa" i "Jakubik" oraz "Horpyna". Zdaje się, że w takim składzie spotkali się dopiero po raz pierwszy. "Grzegorz" rzucił pytanie, czy pozostali zgadzają się na "Dratwę" jako nowego szefa Grupy - sprzeciwu nikt nie zgłaszał; sekcję wolską przejął Andrzej Kołodziejski ("Kołodziej"). Jasne, że zachodziła konieczność wypracowania innego systemu łączności i uruchomienia nowych skrzynek kontaktowych.

Drugie spotkanie - już bez "Grzegorza" - odbyło się 12 stycznia o godz. 20.15 pod praskim pomnikiem "Czterech Śpiących". Tamże uświadomili sobie do końca, co naprawdę się stało i w jakiej sytuacji się znaleźli. Dotarło do nich, że nie była to jakaś daleka wsypa, ale bezpośrednie uderzenie w Grupę. Wiedzieli, że są poszukiwani przez bezpiekę i będą ścigani aż do skutku, bez względu na fakt, czy któryś zarzuci działalność, czy nadal pozostanie czynny. Byli poszukiwani za to, co już zrobili. Aresztowania spodziewali się każdego dnia, ale nie zeszli do kryjówek. Nie wiadomo, w jaki sposób próbowali zabezpieczać się przed złapaniem inni, ale "Czarny", biorąc pod uwagę możliwość nocnego nalotu na mieszkanie, był przygotowany nawet na zjazd z balkonu po piorunochronie. Dzisiaj może wydawać się to śmieszne, ale wówczas - do śmiechu nikomu nie było.

Na spotkaniu 17 stycznia o 18.00 na pl. Teatralnym "Jakubik" i "Czarny" wymienili z "Dratwą" tymczasowe namiary. "Dratwa" mógł wezwać "Czarnego" w trybie awaryjnym (na 19.00 następnego dnia) poprzez umieszczenie tekturowego biletu na słupie ogłoszeniowym (adres ?) i dodatkowo przez umówiony znak na ścianie budynku (prawdopodobnie) Namysłowska 5. "Jakubik" mógł przywołać "Czarnego" poprzez zawieszenie grubej czerwonej nitki na ogrodzeniu szkoły na rogu ulic Namysłowskiej i Ratuszowej. Takie same sygnały wywieszone przez "Czarnego" alarmowały pozostałych. W wyjątkowych wypadkach można było próbować kontaktu przez "Joannę". Oczywiste, że niezależnie od sygnałów, przed każdym rozstaniem ustalali termin kolejnego spotkania. "Dratwa" relacjonował po latach, że wiele wysiłku w wiązanie ogniw włożyli, "Horpyna" i "Bartek". Zastanawiali się, kto po TAKIEJ wsypie wytrzyma ciśnienie i pozostanie, i odwrotnie - kogo oni pozostawią w szeregach.

"Czarny" w ogóle był w trudnej sytuacji, bo ze wszystkich stron miał "spaloną ziemię". Właśnie posypało się w ogniwach RMP - wpadła drukarnia Tygodnika Mazowsze z zaprzyjaźnionym "Adamem" (w lokalu aktora Mariusza Dmochowskiego). Ten zawsze wrzucał część nakładu TM dla RMP do "Anusi" na Szelągowską 27. "Adam" używał notesu z zaszyfrowanymi adresami punktów odbiorczych, mimo wszystko obawiano się rozpracowania. Z tego powodu należało natychmiast ewakuować magazyn i przerzucić go do zapasowej skrytki na ul. Ratuszową. Równocześnie "Pani Henia" z "Arkad" miała rewizję w domu i była przesłuchiwana. Maszynę do pisania i pękate teczki "Raportów Helsińskich" (które przepisywała) "Czarny" zdążył wywieźć tuż przed nalotem. Naprawdę musiał trzymać nerwy na wodzy, bo pakował się do mieszkania w kamienicy, pod którą za chwilę podjechała ubecja. Na domiar wszystkiego, niedawno musiał zmienić pracę, bo dyrektor ostrzegł go poufnie, że "życzliwi" donoszą o działalności "S" w zakładzie. Twierdził przy tym, że jeśli otrzyma raport na piśmie, będzie musiał reagować meldunkiem do SB - doradzał odejście. "Czarny" zatrudnił się gdzie indziej, ale od razu dostał się pod lupę. O hardym pracowniku uzyskano informacje już w pierwszej rozmowie telefonicznej z kadrowcem z poprzedniego zakładu pracy.

W tej sytuacji jedynym przysłowiowym światłem w tunelu była pomoc Lidii Mroziuk "Lidii", b. szefowej drukarni z ul. Ząbkowskiej. "Lidia" w połowie 1981 r. wyemigrowała do Stanów Zjednoczonych i osiedliła się w Nowym Jorku. Na wieść o wprowadzeniu w Polsce stanu wojennego natychmiast zaczęła organizować pomoc w postaci paczek żywnościowych, ubraniowych i przekazów pieniężnych. Po otwarciu pierwszej przesyłki świątecznej "Czarny" po prostu się popłakał, bo zawierała takie artykuły żywnościowe, których nigdy dotąd nie widział na oczy. "Lidia" najprawdopodobniej do dziś dnia nie zdaje sobie sprawy, jak wielkiego wsparcia udzielała - duchowego i materialnego - dającego nadzieję przetrwania. W stanie wojennym nadeszło od niej wiele paczek oraz kilkaset dolarów, które zostały wydane na bieżącą działalność oraz na bezcenne lekarstwa onkologiczne, o czym w dalszej części relacji.

22 stycznia 1983 r., w 120 rocznicę wybuchu Powstania Styczniowego, ksiądz Jerzy Popiełuszko odprawił mszę św. w kościele St. Kostki w intencji zamordowanych w stanie wojennym. Do kościoła udało się kilku ludzi z Grupy z biało-czerwoną flagą, która została błyskawicznie zawieszona na galerii.

Kolejne spotkania "trzech" ("Dratwa"-"Jakubik"-"Czarny") miały miejsce 24 i 28 stycznia, 10 i 16 lutego oraz 1, 11 i 16 marca *) . Owocowały nie tylko wzajemną wymianą informacji i paczek prasy do kolportażu, ale także coraz częstszymi zleceniami robót. "Dratwa" niemal zawsze przynosił ulotki, w tym pierwsze emisyjne Radia "S" (np. na 24 stycznia i 10 lutego), wyśmiewające "wronie" związki zawodowe ("Czy zdradziłeś już Lecha? - nowe związki czekają!!!") i inne, których dat rozrzucania nie sposób ustalić (np. protesty przeciw wycofaniu rekompensat wynagrodzeń). W lutym "Dratwa" dostarczył farbę w aerozolu, kilka miotaczy gazowych, kolejną partię samoprzylepnych naklejek "UBOL" oraz - zdaje się, że wtedy - plakaciki do naklejania z hasłami: "Pij - będziesz czerwony!" i "Jeszcze Rosja nie zginęła, póki my pijemy". Tuż przed 8 marca 1983 r. dostarczył transport ulotek sygnowanych przez NZS i MKKS z treścią przypominającą o Marcu 1968 r. W wyniku tego, w pierwszym kwartale 1983 r. - mimo niedawnej wsypy - roboty nie brakowało. Było co rozrzucać, kleić i malować.

Nowe skrzynki kontaktowe zaczęły funkcjonować najprawdopodobniej od 1 marca 1983 r., choć obecnie trudno wskazać ich adresy. Tak, czy inaczej, od tego czasu "Dratwa" wyznaczał terminy spotkań za pomocą zaszyfrowanych treści na miniaturowych kartkach, z których jedna (do "Czarnego") przetrwała do dziś ("Bądź 11 3 o 19 na Namysłowskiej"). "Dratwę" można było ściągnąć w sposób alarmowy, na umówiony punkt na mieście, poprzez umieszczenie określonego znaku na murze jednego z budynków na Woli.

***

Epilogi dwóch "trzynastek" 1983 r. - 13 marca i 13 kwietnia - tj. zakończenie dwóch mszy upamiętniających wprowadzenie stanu wojennego, były wyjątkowo drastyczne. Pierwsza msza św. została odprawiona w kościele Św. Krzyża, do którego przybyły tłumy ludzi; utwory patriotyczne odczytywali aktorzy, J. Nowak i H. Skarżanka. Tymczasem zanim odśpiewano końcowe "Boże, coś Polskę...", całe Krakowskie Przedmieście było już szczelnie obstawione. Jeden kordon ZOMO blokował Świętokrzyską, drugi przecinał arterię na wysokości pomnika B. Prusa, trzeci stał przy pomniku A. Mickiewicza, czwarty zamykał ją aż przy Miodowej. Tamże też zgromadzono odwód w postaci wozów pancernych, budy i lodówki ukryto w bocznych ulicach. Każda z nich była blokowana radiowozem, a ruch kołowy kierowany objazdami. Uzbrojenie, liczba oddziałów i ich rozstawienie świadczyły aż nadto wyraźnie, że teren został przygotowany pod uderzenie, i że tegoż wieczora nie obędzie się bez pałowania i łapanek. Klasyczny kocioł montowano na oczach "Czarnego" i "Kolbego", którzy mieli zwyczaj wymykania się z kościołów przed zakończeniem mszy, przeskakiwania na tyły ZOMO i szukania samotnych obiektów do ataku. Tym razem zrobili szeroki krąg ulicami - Traugutta, Niżyńskiego, Moliera, Senatorska, Miodowa - jednak takowych nie spotkali. Wszędzie było aż gęsto od milicji. Pobiegli przez W-Z, dolną aleją pod św. Anną, wyszli Karową pod pomnikiem B. Prusa - i przypadli w ciemności w zaroślach. Tamże ujrzeli część tłumu, już okrążanego na placu pod kościołem "Wizytek". Tamże też byli świadkami scen, których nie zapomną do końca życia - wówczas dotkliwie pobito ludzi STARSZYCH WIEKIEM. Do kilkuset skupionych osób podszedł oficer ZOMO z rozkazem: - "Natychmiast opuścić to miejsce!", ale ci byli już otoczeni. Wysoki, postawny mężczyzna z siwymi włosami, z pierwszego szeregu odpowiedział głośno: - " Mam prawo tu stać! Jestem Powstańcem Warszawskim!" - i usłyszał szczeknięcie: - "No to zobaczymy!". Na dany znak zomowcy skoczyli w kierunku tłumu, jednocześnie, z wyciem silników podjeżdżały budy. Powstaniec Warszawski otrzymał cios pałą szturmową w głowę jako jeden z pierwszych - na odlew, prosto w twarz - zachwiał się i przewrócił. Plac wypełniły straszliwe chlapnięcia pał i krzyki katowanych. Zomowcy tłukli ściśnięty tłum w sposób bestialski, pchali go, szarpali i rozrywali na kawałki. Szczątki wpychali w Krakowskie Przedmieście, w kierunku kościoła Św. Krzyża. Resztki wyłapywali i wlekli do bud. A wszystko to działo się na oczach dwóch ludzi z Grupy, którzy mogli tylko bezsilnie patrzeć i zaciskać pięści. W pewnym momencie musieli natychmiast opuścić kryjówkę i wycofać się w dół Karową: grupka osób wyrwała się z okrążenia i biegła w ich kierunku. Uciekający pociągnęli za sobą zaciekły pościg kilkunastu zomowców z plutonu, który jeszcze przed chwilą odcinał ludziom drogę do "Wizytek".

Kwietniowa "trzynastka" odprawiona została w kościele św. Anny. Przypominają się sceny, jak po mszy, w zebrany tłum na skrzyżowaniu Miodowej i Krakowskiego Przedmieścia wjeżdżały "lodówki" i roztrącały ludzi zderzakami. Na zawsze też pozostał w pamięci widok złapanego człowieka, którego rozpaczliwie broniła kobieta. Objęła go rękoma tak mocno, że trzech zomowców nie zdołało jej oderwać od postaci. Wobec oporu, obojgu kopniakami podcięto nogi i przewrócono na jezdnię. Dwóch milicjantów chwyciło kobietę za włosy i wlekło po asfalcie - do suk - obie postacie splecione dłońmi. Część rozproszonych schroniła się w kościele, inni dopadli dziedzińca i zatrzasnęli boczną bramę. Demonstrantów pozostałych na ulicy rozganiano pałami. Działało wówczas wielu zomowców ubranych w skórzane (skajowe?) czarne płaszcze. Kilku przyparło do stalowego płotu dziedzińca kościoła trzy uciekające dziewczyny. Nie bili ich i nie szarpali - na cichy rozkaz wolność okupiły zdjętym z dłoni pierścionkiem lub obrączką. Świadkami tych scen byli "Kolbe" i "Czarny", którzy mieli wówczas przy sobie miniaturowy magnetofon - nagrania odgłosów z ulicy przetrwały. Z powodu szybkości wypadków, obaj nie zdążyli rozrzucić wszystkich ulotek z hasłem: "Katyń 1940". Po rozbiciu tłumu było to już absolutnie nie możliwe. Na ulicy pozostał rój ubeków. Większość młodych ludzi opuszczających kościół była legitymowana i sprawdzana. Pozbywać się ulotek nie chcieli. Z ładunkiem wyjść nie mogli. Po chwili wahania, dwie nieznane starsze kobiety wzięły "Czarnego" i "Kolbego" pod ręce i osobno wyprowadziły ich poza rejon łapanki. Jedna wyszeptała: - "Cały czas modliłam się po cichu, żeby nas nie zatrzymali. Idźcie dalej szczęśliwie - niech was Bóg prowadzi". Wiedziały, że prowadzą ludzi z ulotkami. Nie wiedziały o magnetofonie.

***

Po wsypie "Dratwa" naciskał na zaznajomienie jak największej liczby z prawami przysługującymi zatrzymanym - świadkom, podejrzanym i oskarżonym. Chodziło o to, aby przynajmniej teoretycznie wiedzieli, jaką postawę powinni zachowywać w czasie przesłuchań. Spotkanie z prawnikiem miało miejsce 17 marca 1983 r. o godz. 17.00 w lokalu "Pani Heni" przy ul. Koszykowej. Szyfrówka "Dratwy" z 23 marca wyznaczała spotkanie 27 marca o godz. 15.00 na Pradze "pod miśkami". Najprawdopodobniej tego dnia sekcje otrzymały pierwsze paki ulotek z wezwaniami RKW do uczestnictwa w demonstracji 1 maja 1983 r. Jeśli nawet cel owego spotkania był inny, to i tak w najbliższych tygodniach, kto żyw w Grupie, uczestniczył w pięciu-siedmiu masowych akcjach ulotkowych. Jedna z większych odbyła się 8 kwietnia 1983 r., w czasie której zasypane zostało niemal całe Śródmieście. Trzy dni wcześniej (ok. południa 5 kwietnia) sekcja praska -"Michał, "Paweł", "Tadek", "Baron" i "Grześ - kleiła ulotki na Targówku, m.in. w blokach ubecko-wojskowych przy ul. Smoleńskiej. Ulotki wykonali "Paweł" i "Michał" w lokalu rodziny tegoż ostatniego przy ul. Środkowej, prostym sposobem, stemplowaniem. Stempel został zrobiony ze zwykłego linoleum (litery i grafika), natomiast farba drukarska była doskonałej jakości, pochodziła z zachodu. Nieco nierozsądnie wyszli na akcję, pozostawiając część ulotek na wierzchu, jeszcze nie wyschniętych. W chwili opuszczania kolejnej oklejonej klatki schodowej, trzech pierwszych zatrzymał patrol przybyły w skutek denuncjacji któregoś z mieszkańców. Początkowo, legitymujący i rewidujący milicjanci nie znaleźli przy nich niczego, paczkę w torbie "Michała" odkrył dopiero gorliwy ubek z bloku, który ich wypatrzył i zadzwonił na komendę. Wobec negatywnego wyniku pierwszej rewizji, wybiegł z mieszkania i osobiście "pomógł" milicjantom; "Paweł i "Tadek" byli czyści. Wszystkich przewieziono najpierw na komendę przy ul. Kołowej (gdzie im nie szczędzono niewybrednych komentarzy i straszono konsekwencjami), następnie na ul. Cyryla i Metodego. Łącznie siedzieli ponad 48 godzin, w czasie których przeszli po kilka przesłuchań, o dziwo, bez łamania psychiki i bicia. "Michał" całą "winę" wziął na siebie, tak zresztą uzgodnił z pozostałymi w poczekalni na Kołowej. Na Cyryla uporczywie trzymał się skonstruowanej przez siebie wersji, z jednej strony nieprawdopodobnej (wyśmianej), z drugiej nie do podważenia: "(.) ulotki znalazłem na przystanku autobusowym na Targowej, postanowiłem je rozkleić, bo popieram ich treść; uważam, że Solidarność powinna zostać przywrócona; chodziłem z kolegami, ale oni nie brali udziału, a tylko towarzyszyli mi w spacerze po osiedlu, o niczym nie wiedzieli". Na nic zdały się pytania o drukarnię, a zwłaszcza o doskonałą farbę drukarską - trwał przy swoim. W tym czasie dwaj pozostali zawiadomili rodziny zatrzymanych, zwłaszcza "Michała". Pozostawione w mieszkaniu ulotki i sprzęt ewakuował Józef Sobolewski, brat "Pawła" i czynnie związana z sekcją dziewczyna "Michała" Elżbieta Soińska. Ubecy zresztą nie mogli dostać się do środka w celu dokonania przeszukania, ponieważ lokal cały czas pozostawał zamknięty (!). "Michał" miał wówczas wielkie szczęście, bo 31 grudnia 1982 r. stan wojenny był już formalnie zawieszony - przedtem w takowych przypadkach ekipa milicyjna po prostu wywarzała drzwi. Wiceprokurator Halina Górska postawiła mu zarzut popełnienia przestępstwa ściganego i karanego z art. 282 kk ("Rozklejając ulotki o treści  "Solidarność", "Solidarność Zwycięży" nawoływał do przeciwstawiania się aktom prawnym władzy państwowej") . W uzasadnieniu napisała, że podejrzany przyznał się do czynu rozklejania ulotek, a jego " przestępczy charakter nie budzi wątpliwości ". Wobec meldunku bezpieki przesłanego na uczelnię i wniosku o relegację, wybronił go ówczesny Rektor PW Władysław Findeisen, b. Powstaniec Warszawski. Postępowanie ostatecznie zostało warunkowo umorzone 27 czerwca 1983 r. z zawieszeniem na dwa lata.

"Michał" wkrótce wpadł ponownie - 1 maja 1983 r. w czasie demonstracji na Starym Mieście. Zanim tłum na ul. Świętojańskiej został rozjechany polewaczką i rozbity, wyrwali go ubecy. Uwolnił się, począł biec w kierunku pl. Zamkowego, ale drogę ucieczki odcięły mu kordony ZOMO. Dopadli go z wściekłością, stłukli pałami, powlekli do "suki" i "pomogli" wsiąść do środka. W efekcie wylądował na komendzie przy ul. Wilczej, zaś po 48 godzinach na rozprawie w kolegium na Woli. Według oskarżeń "(.) brał udział w nielegalnej manifestacji powiewając flagą z napisem "Solidarność" i wznosząc okrzyki". "Michał" utrzymywał, że był na mszy św. w Katedrze, po niej śpiewał Hymn Narodowy. W wydanym orzeczeniu kolegium stwierdziło, że jest winny, i zasądziło mu 5000 zł grzywny (umorzonej 9 sierpnia 1983 r. na mocy amnestii z 22 lipca 1983 r.). Należy koniecznie wspomnieć, że "Michał" należał do kręgu ludzi, którzy w latach 1982-1983 skutecznie ukrywali dezertera z sowieckich jednostek w Legnicy - dezerter jakiś czas przebywał w domu jego bliskiej rodziny w Radości. O ukrywanie zaciekle poszukiwanego żołnierza zabiegała rodzina Romaszewskich i stąd był on przewożony z kryjówki do kryjówki co najmniej kilkadziesiąt razy. Zdarzało się, że "Saszę" udawało się przenieść do innego lokalu tuż przed nalotem bezpieki. Warto zaznaczyć, że mimo, iż ludzie zaangażowani w ukrywanie zbiega mieli przeciw sobie trzy służby specjalne: SB, WSW i sowieckie KGB, nie tylko zdołali uchronić "Saszę" przed aresztowaniem, ale i przerzucić go do Paryża.

"Dratwa" nadal był przeciwnikiem kierowania Grupy do starć ulicznych, co dziś wydaje się dużym błędem. Na manifestacje, w tym 1 i 3 maja 1983 r. i tak chodziły wszystkie sekcje, niestety, nie wiedząc o sobie wzajemnie. W konsekwencji, w tłumie działały odrębnie, z reguły po trzech-czterech ludzi każda. Razem zawsze mogłyby zrobić więcej, choćby zapobiegać wyrywaniu demonstrantów. Z 1 maja zapamiętano, że cała Starówka była szczelnie obstawiona i trudno było przedostać się na jej teren. Mimo tego, na mszę św. i demonstrację przybyło kilka tysięcy ludzi. Po rozbiciu tłumu, jego część usiłowała ratować się w kościele obok Katedry. Wówczas po raz pierwszy spotkali się z żądaniem proboszcza, aby natychmiast opuścili świątynię. Przebieg całej demonstracji uwiecznili na taśmie magnetofonowej "Kolbe" i "Czarny", wraz z niecodziennym nawoływaniem księdza.

W związku z faktem zakatowania na posterunku MO przy ul. Jezuickiej 1/3 Grzegorza Przemyka, 16 maja wszystkie sekcje rozrzucały po mieście ulotki informacyjne RKW. Niecały miesiąc później, co najmniej pięciu ludzi - "Dratwa", "Radek", "Michał", "Kołodziej" i prawdopodobnie Wojciech Szuliński z sekcji grochowskiej - "zrobiło" wskazany przez KPMS samochód ubeka. Akcja miała miejsce w godzinach wieczornych na ul. Kopernika. Ludzie przecięli opony i ochlapali karoserię kwasem, a gdy "Dratwa" wybił cegłą przednią szybę, do środka wstrzyknęli ładunek kwasu masłowego.. "Dratwa" wspominał, że w kilka chwil po odgłosie tłuczonego szkła, w pobliżu pojawił się rój zomowców, którzy zaczęli obstawiać teren. Zaskoczeni wykonawcy jednak wycofali się bez problemów - później okazało się, że łapanka miała na celu pochwycenie ludzi, którzy w tym rejonie nadawali audycję radia "S". Ależ ciasno było w tej Warszawie!

***

16 czerwca 1983 r. przybył do Polski Ojciec Święty Jan Paweł II. Następnego dnia odprawił sławetną mszę św. na stadionie X-lecia. Chyba nie było człowieka z konspiracji, który by w niej nie uczestniczył. Słowa Papieża podnosiły wszystkich na duchu i wyznaczały im jasny cel działania.

***

Najprawdopodobniej dopiero po wizycie Ojca Świętego "Dratwa" ujawnił, że w KPMS dzieje się coś niedobrego. Od jakiegoś czasu funkcję "Grzegorza" zaczął przejmować człowiek o pseudonimie "Tadeo". Ten, według "Dratwy" zachowywał się coraz bardziej podejrzanie i z tygodnia na tydzień wzbudzał coraz większą nieufność. Jak i poprzednik dostarczał materiały i ulotki, ale wypytywał o daty i miejsca akcji, co nie było normalne. Spotkania wyznaczał w restauracjach i dyskotekach, cechowała go widoczna nonszalancja i charakterystyczny brak potrzeby zachowywania ostrożności. Przykładowo, przejmując dostarczone egzemplarze prasy, rzucał je niedbale na stolik, inne przeglądał niemal jak "Trybunę Ludu". Gdy kontaktowała się z nim nowa łączniczka "Dratwy" - "Ewa", próbował zapraszać dziewczynę do dyskoteki i składał jej niedwuznaczne propozycje. Wszelkie uwagi, napomnienia, a wreszcie ostre słowa lekceważył.

Szczególną czujność "Dratwy" wzbudził widok lokalu kontaktowego "Tadea" na Ursynowie. Pomieszczenia były pozbawione firanek, zasłon i wielu mebli, ze stołem na środku pokoju, z publikacjami podziemia na widoku. Był to obraz typowego punktu spotkań bezpieki z agentami. Puszczając wodze fantazji - brakowało jedynie pustych butelek po wódce i syfonu z wodą sodową. Toteż gdy "Tadeo" naciskał na unieruchomienie wskazanego "cywilnego" samochodu SB w poprzez kradzież akumulatora, a innym razem nalegał na zdobycie powielacza z obiektu chronionego przez wartę przemysłową, "Dratwa" postanowił przerwać kontakt. Wiało prowokacją. W przypadku złapania zrobiono by z ludzi podziemia pospolitych złodziei.

Przedtem jednak "Dratwa" wymusił spotkanie z "Grzegorzem", któremu wyłuszczył wszelkie wątpliwości. Żądał od niego, by przynajmniej odsunął "Tadea" od Grupy i powrócił do dawnej funkcji. "Grzegorz" jednak zajął się "Mazowiecką Konfederacją Solidarności" i gdy ze swojej strony proponował Grupie wejście do nowej struktury - "Dratwa" odmówił. KPMS zaczął traktować jako twór z infekcją, definitywnie zrywając współpracę. Co więcej, na wszelki wypadek wydał ludziom sławetny i kategoryczny zakaz utrzymywania jakichkolwiek kontaktów również z Grupami Oporu Regionu Mazowsze - wiedział bowiem, że "Tadeo" jest z nimi związany. Wobec zaistniałej sytuacji, wszyscy starali się tworzyć pozory rozpadu zespołu. Stąd wzięła się późniejsza potoczna opinia, że Grupa Specjalna KPMS przestała istnieć w połowie 1983 r.

Na dobrą sprawę można było tak sądzić, bo gdy "Dratwa" odciął kontakty, Grupa znikła z pola widzenia KPMS. Nie znaczyło to jednak, że się rozpadła i zawiesiła działalność. Wprost przeciwnie, trzymała się dalej. W sierpniu 1983 r. niektórzy z sekcji wolskiej, praskiej i grochowskiej pojechali na kilkudniowy obóz-kurs samoobrony w Bieszczadach, na który przybył również "Suchy" i "Generał". Pierwszego wypuszczono z Centralnego Aresztu Śledczego na mocy amnestii, drugi, ścigany dotąd listem gończym, ujawnił się w Prokuraturze W-wa Śródmieście (również na mocy amnestii). Obaj na razie przechodzili okres kwarantanny, nie podejmując żadnych działań. "Generał" przyjął pierwsze zadania dopiero w grudniu 1983 r., natomiast "Suchy" nie podjął już żadnych. Zmienił się, myślał o pracy w samorządzie, pozostał w Wołominie. Kontakt z kilkoma ludźmi utrzymywał już tylko prywatnie.

31 sierpnia 1983 r. Grupa ponownie wzięła udział w rocznicowej demonstracji na Starym Mieście, niestety, znowu odrębnymi sekcjami. "Michał" wpadł ponownie; skończyło się na pałowaniu na komendzie.

***

W początkach września 1983 r. "Dratwa" otrzymał wezwanie do odbycia zasadniczej służby wojskowej, a więc musiał pożegnać się z zespołem. Przed opuszczeniem Warszawy wiedzę i kontakty przekazał w ręce nowego szefa *) sekcji praskiej, Piotra Sobolewskiego "Pawła". Obaj długo dyskutowali o sytuacji, kierunkach działania i możliwościach ludzi. Bez wątpienia rozpoczynał się dla Grupy nowy etap konspiracji, chwilowo bez szyldu i zależności strukturalnej.

***

Po odejściu "Dratwy", "Paweł" ograniczył zespół do zaledwie kilkunastu osób. W Grupie pozostali: Michał Kirpluk "Michał", Tadeusz Gawłowicz ("Tadek"), Zbigniew Brzeziński ("Benek"), Paweł Sokołowski ("Baron"), Grzegorz Jaworski ("Grześ"), Andrzej Kołodziejski ("Kołodziej"), Janusz Kamiński ("Bartek"), Andrzej Ziółkowski "Czarny", Andrzej Alama "Kolbe" oraz wyciągnięci przez "Dratwę" z "rezerw" wolskich: Robert Przytuła "Robert", Ireneusz Przytuła "Młody" i "Zbyszek"; wkrótce wrócił "Generał". Pozostawała jeszcze sekcja "Radka".

Grupa, w imię idei prowadzenia nieprzerwanej walki czynnej, zaczęła działać na własną rękę. Oparła się na wypracowanym zapleczu, przy współpracy ludzi pewnych i wypróbowanych - z ogniw IBJ, z "Inco-Veritas" i z dawnego Regionu. Okazało się, że można pracować samodzielnie, bez chorych kontaktów, z dala od podejrzanych osób i mało odpowiedzialnych typów. Powiało świeżym powietrzem.

Od tego czasu ludzie zaczęli wychodzić na ulice ze znacznie mniejszym stresem. Przestali się obawiać groźby wprowadzenia w szeregi agenta, co nie znaczyło, że stracili zwykłą czujność. Po dawnemu nie mieli na siebie bezpośrednich namiarów, ale została zredukowana kłopotliwa strefa buforowa między sekcjami (z wyjątkiem grochowskiej). W Grupie, w miejsce dawnych sekcji, powstały dwa umowne zespoły. Pierwszy tworzyli "Paweł" "Michał", "Tadek", "Benek", "Baron" i "Grześ", drugi - "Czarny", "Kolbe", "Robert", "Kołodziej", "Młody", "Zbyszek" i "Generał". Z sekcją grochowską "Radka" istniał kontakt poprzez martwą skrzynkę założoną w budynku naprzeciw dworca Wschodniego PKP. Warto wspomnieć, że z ludźmi z tego zespołu, pozostali zetknęli się dopiero w 2009 r., przy okazji zbierania relacji.

Ze względu na trzy wpadki oraz rodzaj wykonywanych robót, z akcji ulicznych całkowicie został wycofany "Michał": przede wszystkim drukował. A właśnie ów druk każdej ilości ulotek, pism i innych publikacji dawał Grupie możliwość samodzielnego działania. Dzięki bazie technicznej i środkom przekazywanym z zagranicy oraz posiadanemu sprzętowi poligraficznemu, "Michał" był w stanie drukować teksty i grafikę w dowolnym nakładzie. Nie pracował sam, wydatnie pomagała mu Elżbieta Soińska, "Benek" i "Paweł". Robocie poświęcali większość sobót i niedziel. Do dziś pamiętają charakterystyczną woń cykloheksanolu do rozcieńczania farby. A zaczynali ponad rok wcześniej, od maszyny do pisania i matryc foliowych. Tramwajem wozili po sześć ciężkich ryz papieru formatu A-3 w jednej torbie, zaszywali się gdzieś na działach na trasie do Legionowa.

Teraz, we współpracy z IBJ i "Veritas", drukowali ulotki i pisma w trybie tygodniowym na dużą skalę: "W okopach", "Słowo Podziemne", "Tygodnik Wojenny", "KOS", a nawet "Tygodnik Mazowsze" (głównie z gotowych blach, czasami z samodzielnie przygotowywanych przez "Michała"). TK, TM i KOS wykonywali w postaci dodruków m.in. na potrzeby z ww. "firm". W przypadku kilkunastotysięcznych nakładów korzystali z pomocy Stanisława Białego, pracownika jednej z drukarni państwowych. Ten, albo przygotowywał blachy, albo odbierał gotowe i w krótkim czasie sam realizował nakład. Punkt kontaktowy mieli umówiony w okolicach pl. Konstytucji i pl. Narutowicza.

Wreszcie osiągnęli zdolność produkcyjną do tego stopnia, że po wpadce redakcji "Słowa Podziemnego" zastąpili aresztowanych. Wydali, wydrukowali i rozkolportowali kilka kolejnych numerów pisma, w wyniku czego bezpieka była zdumiona; w SB sądzono, że redakcja i samo pismo zniknie raz na zawsze. "Michał", znając kontakty poprzedników, przy pomocy Stanisława Remuszko i Stanisława Kozłowskiego (szefa firmy transportowo-spedycyjnej "Inco-Veritas Ariton") oraz ludzi z bazy transportowej przy ul. Garażowej, wysyłał nakłady pisma w teren, głównie na Śląsk. "Ariton" pomagał w ruchu przesyłek za granicę i do kraju.

Dzięki temu, prasy, ulotek i plakatów nigdy nie brakowało. Reszta jak zawsze działała na ulicach miasta: sypała, kleiła, malowała, stawiała krzyże (17 września, 7 października). Ponadto szarpała się z ZOMO, w tym na comiesięcznych "trzynastkach", po mszach za Ojczyznę w kościele św. St. Kostki na Żoliborzu oraz 10 i 11 listopada 1983 r. na Trakcie Królewskim.

5 października 1983 r. Komitet Noblowski ogłosił decyzję o przyznaniu Lechowi Wałęsie Pokojowej Nagrody Nobla. Grupa zareagowała wydrukowaniem co najmniej kilkunastu wzorów barwnych ulotek i plakacików, nieustannym ich sypaniem i klejeniem po całym mieście. Zdaje się, że wówczas po raz pierwszy obmalowana została od zewnętrznej strony rura ciepłownicza ciągnąca się wzdłuż mostu Gdańskiego ("Solidarność żyje"). Trudno powiedzieć, kto wówczas wchodził na most, bowiem od tego czasu, mimo ogromnego niebezpieczeństwa - runięcia kilkanaście metrów w dół w nurty rzeki - rura była malowana wielokrotnie (wymiennie; najczęściej malował ją cztero-pięcioosobowy zespół, w tym na pewno "Paweł", "Czarny" i "Grześ").


Cz. II i III - "W Armenii" i "W Solidarności Walczącej" - lata 1984-1989 - w opracowaniu.

 

1) Z odległości kilku metrów strzelano między innymi do Krzysztofa Raczkowiaka, który próbował dokumentować wydarzenia aparatem fotograficznym. Na jednym ze zrobionych przez niego zdjęć doskonale widać twarz zbrodniarza (www Lubin 1982).

2) Informacje o tej demonstracji rozklejał po całym mieście m.in. Maciej Żukowski "Radek".

2) Obława mogła mieć miejsce 18 lutego. Jeśli tak, najprawdopodobniej była elementem szeroko zakrojonej akcji poszukiwawczej prowadzonej w celu odnalezienie ludzi, którzy podjęli nieudaną próbę zdobycia broni (R. Chechłacz). Wówczas jednak, szeptano o jakiejś wieczornej strzelaninie na ul. Książęcej (?).

3) Najprawdopodobniej była to inwigilacja kilku wytypowanych pracowników ZG "Tamka" podejrzewanych o znakowanie drukowanych tam Dzienników Ustaw hasłami "S".

*) Podanie tak dokładnych dat spotkań z "Dratwą" jest możliwe dzięki zachowanemu kalendarzykowi "Czarnego" z 1983 r. Każde spotkanie odnotowywał cyfrą "1".

* ) Poprzedni ("Jakubik") zrezygnował z pełnienia funkcji już w maju 1983 r.; w zamian zajął się prowadzeniem biblioteki

 

 

Powrót do strony głównej


LUDZIE Z ,,ARMENII''


1 maja 1982

3 maja 1982

31 sierpnia 1982

Ulotki 1981-1982

Ulotki 1982

Ulotki 1982/1983

Ulotki 1983

Ulotki antykolaboracyjne

Krzyże

Jan Paweł II - 1983

Pamiątki

Prowokacja

Nobel